POGŁOS DWUNASTY

o trudnych pytaniach i mętnych odpowiedziach




Już z daleka widziała znajome wzgórze, na którym zaraz musiała… nie, chciała stanąć. Nosiła się z tym zamiarem od kilku dni, budziła się z tą myślą i zasypiała z nią, jakby najpierw miała się do niej przyzwyczaić. A jednak teraz, coraz bardziej oddalona od miasta, którego przecież nawet nie polubiła, jakoś ciężej stawiała kolejne kroki. 

Tylko on cię tu trzymał, pamiętasz? Nie zapominaj, co zrobił i kim się stał. 

Ale czy na pewno powinna tak o nim mówić? No bo kim Urahara Kisuke właściwie się stał? Czy aż tak bardzo się zmienił? Raczej zawsze taki był, tylko ona zbyt długo miała klapki na oczach. Naprawdę nie zasłużyła sobie, by współuczestnicząc w tym wszystkim, radzić sobie z tyloma niechcianymi emocjami. Z gniewem przeradzającym się w smutek i z tak głębokim rozczarowaniem, na które wcale nie była gotowa. 

Nie musisz dłużej tego znosić.

Musiała zacząć myśleć o sobie. Zawsze myślała o sobie i o nim, nic dziwnego, że teraz samej było jakoś tak inaczej. Pusto dość, ale na swój sposób lżej. Jakby decyzją tą, którą przecież już podjęła, przekraczając granicę Karakury, zrzuciła z siebie niewyobrażalny głaz, jakiego ciężar dopiero wtedy odczuła. Znów tego dnia odetchnęła głęboko i przyspieszyła kroku, podświadomie chyba bojąc się, że jeszcze mogłaby zmienić zdanie. 

Nie, Yoruichi. To dobra decyzja. Jedyna właściwa. 

Czy zmieniłaby ją, gdyby teraz tu był? Instynktownie odwróciła twarz i powiodła wzrokiem po okolicy. Zaraz parsknęła i szybko ruszyła przed siebie. Naprawdę musiała być głupia, skoro po tym wszystkim jeszcze się łudziła, że przyszedłby tu za nią i może nawet próbował ją powstrzymać. A jeśli nawet, to wcale nie dlatego, że była dla niego ważna. To znaczy była, wiedziała o tym, ale istniała tego intencja, której nie dało się już dłużej ignorować. Za dużo dotychczas czerwonych flag ignorowała, każdą była w stanie sobie wytłumaczyć, ale tym razem sprawy posunęły się za daleko. No i nie mogła stać się pożywką dla jego szaleńczych pragnień. Ostatecznie to, że teraz była tu, gdzie była, mogło uratować nie tylko ją. Na tę myśl przewróciła oczami. 

Najwyraźniej znowu, kurwa, to jemu robisz największą przysługę. 

Albo wcale nie. Pewnie wcale by tego nie docenił, zaraz znajdzie sobie inny cel. Kogoś innego, kogo mógłby… wykorzystać. 

Tak, nazwij to w końcu po imieniu, głupia. Idiotka!

Co, jeśli od początku był tak blisko niej, bo to ona umożliwiała mu dotarcie na szczyt? To dzięki niej w Społeczności tak wiele szczebelków mógł pokonać. I wiele razy podobne myśli nachodziły ją, nawet tu, a jednak nigdy do tej pory tak bardzo nie wątpiła w ich przyjaźń. Szczerą i obopólną. Znów parsknęła.

Bzdura.

Teraz już bez wysiłku wspięła się na to wzgórze. W końcu stanęła na szczycie, zmrużyła oczy i wytężyła wzrok, w dole nie dostrzegła jednak znajomych twarzy. Zmarszczyła brwi, niepocieszona. 

Gdzie oni niby się po…

– Nie sądziłem, że tak łatwo się do ciebie zakraść. 

Odwróciła się natychmiast i spojrzała na rozbawionego Shibę. Stał za nią, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wyraźnie z siebie zadowolony. 

– Nie ma ich tu, jeśli to ich szukasz – dodał. – Właśnie zakończyli trening, mogli już odejść. Dla ich bezpieczeństwa – to słowo wyraźnie podkreślił – ustaliliśmy, że nie zdradzą mi, dokąd się udadzą. Sama rozumiesz…

Och, rozumiała doskonale. Wysoka Rada Społeczności na pewno z wielkim zainteresowaniem śledziłaby każdy ich krok, by w dowolnym momencie pod byle pretekstem położyć na nich swe łapy. Nikt z nich  nigdy tak do końca nie zaznałby spokoju. Choć Yoruichi szczególnie ciężko było myśleć o Hirako, Kenseiu, Hiyori czy Lisie w czasie przeszłym, wiedziała, że tak było lepiej. 

– Ja właściwie do ciebie – odparła. – I tak, wybacz, że ten klimat – nonszalancko machnęła ręką – daje mi w kość. Teraz zakradłby się do mnie nawet ten nowy, jak mu tam? Zaraki Kempachi?

Shiba uśmiechnął się, tym razem jednak już bez cienia drwiny.

– Mnie też to dotyka – przyznał. – Naprawdę wiem, co czujesz. 

Jeszcze chwila, a poklepałby ją po ramieniu; Yourichi kolejny raz tego dnia przewróciła oczami. Nie, nie miał prawa tego wiedzieć. Stacjonował tu tylko, zaraz wróci do siebie, tam, i wszystko z nim będzie po staremu. To, że czasem sobie tu siedział i jego reiatsu mogło nieco osłabnąć, nie dawało mu jeszcze przyzwolenia, by… Już zacisnęła pięści, gotowa mu to wyrzygać, ale wzięła głęboki wdech. Wydech. Jeszcze raz. Nie po to tu przyszła. Zresztą jeśli porządnie go wkurzy, ten dureń gotów był się na nią tak zwyczajnie obrazić. 

 Machnęła ręką.

– Nieważne. Mam do ciebie interes – odparła wprost, ignorując potrzebę wzięcia kolejnego głębokiego oddechu, jakby to, co miała zaraz powiedzieć, wcale nie stało jej ością w gardle. – Muszę się dostać do Społeczności. 

Shiba zmarszczył brwi. Dostrzegła na jego twarzy ponury grymas, lecz pewnie zaraz całkowicie minie – w końcu stał przed nią największy lekkoduch, jakiego nosił ten świat. Zdawała sobie też sprawę z tego, co usłyszy. Że nie może, że ple, ple, ple, dostała już ostrzeżenie i że wszyscy tam gotowi są ściąć jej ten głupi łeb za spółkowanie z… Nawet nie wiedziała, jak go nazwać. Nie był mordercą. Czy czemukolwiek był wtedy winien? Przecież to Aizen…

– Tak, wiem, że nie mogę tam sobie wpadać, kiedy chcę, w odwiedziny. Ale to nie jednorazowy wypad. – Spojrzała Shibie w oczy wzrokiem, w którym nie kryła się żadna wątpliwość. A przynajmniej chciała, by tak było. – Kuchiki Ginrei powiedział, że jeszcze mogłabym wrócić, wszystko wyjaśnić. Mogę pogodzić się z tym, że pewnie zrzucą mnie z kilku stołków. Najwyżej utknę w Rukongai, to i tak lepsze niż…

– Nie o to chodzi – przerwał jej i wsadził dłonie do kieszeni spodni. Zatoczył parę kółek w zamyśleniu, spoglądając tylko na czubki adidasów. 

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Isshin Shiba nie stał przed nią jako Kapitan Dziesiątego Oddziału. Wyglądał zwyczajnie w tych dżinsach i luźnej koszulce z kołnierzykiem i kieszonką na piersi. Yoruichi nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała go takim, ale musiała przyznać, że pasowało mu to. Może nic nie znaczyło, a może… Przełknęła ślinę, podskórnie czując, że to, co zaraz usłyszy, wcale jej się nie spodoba.

I faktycznie: początkowo wcale jej się nie podobało. Wieść, że Karakurę nawiedził pusty, który nie tylko narobił sporo zamieszania, ale przede wszystkim był w stanie położyć Shibę na łopatki, sama w sobie była zaskakująca, lecz informacja, że w walce ucierpiała jakaś tutejsza Quincy, mogła już napawać zgrozą. Yoruichi dobrze znała to ryzyko i nikomu nie życzyła takich przeżyć. A właściwie powolnej śmierci, bo ta cała Masaki…

– No i wtedy spotkaliśmy twojego kumpla. 

Zaraz, co? 

Z każdym kolejnym usłyszanym słowem coraz szerzej otwierała oczy, nie potrafiąc zamknąć ust. Zrugała się w myślach za to, że w czasie opowieści nie umiała myśleć o Masaki inaczej niż o kolejnej pożywce. Kisuke szybko znalazł sobie za nią zastępstwo, okazja właściwie sama się nadarzyła, czy to nie nazbyt podejrzane? Czy to nie było aby… zaplanowane? 

Natychmiast pokręciła głową.

Jak możesz w ogóle tak myśleć? Słyszysz siebie? To czysty absurd… Poza tym Aizen też ma Hōgyoku. To musiał być on.

Przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła. Z jednej strony nawet nie chciała słyszeć, co było dalej, z drugiej – zadawała sobie tylko jedno pytanie. Czy… czy ta biedna dziewczyna to przeżyła? 

– Nic jej nie jest. – Shiba najwyraźniej skończył swoją opowieść. – I, tak, poniosłem tę ofiarę – dodał niespodziewanie, wskazując na samego siebie; na swój strój. W jego głosie nie kryła się przesadna duma. – Wiesz już, jak wygląda sytuacja i czemu tak dobrze zaczynam cię rozumieć. Nie za bardzo mogę teraz otworzyć gargantę. Bywa. – Wzruszył ramionami. – Poza tym… chyba się zakochałem! – palnął z szerokim uśmiechem, mierzwiąc gęstą czuprynę. 

– Czyli wszystko dobrze się skończyło? – zapytała Yoruichi, jakby wcale nie usłyszała tego ostatniego. – I… i… – Co właściwie chciała powiedzieć? 

– …i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. – Shiba wyszczerzył się, po czym szybko zbliżył do niej twarz i dodał szeptem: – Jeszcze raz podziękuj ode mnie Uraharze. Do końca życia będę mu dłużny. 

Kiwnęła głową oniemiała, nie potrafiąc wyzbyć się potoku kolejnych pytań. Niemal wszystkie mogła zadać tylko jednej osobie.

A więc Kurosaki Masaki, tak...? Naprawdę zrobiłeś to dla niej czy dla samego siebie?


***


Aizen-sama powiedział kiedyś, że czasem trzeba wybrać mniejsze zło. 

Tego wieczoru Ulquiorra nie opuścił swojej komnaty. Poza tym dokąd niby miałby? Pan Aizen niczego teraz od niego nie potrzebował, nawet jeśli on sam gotów był sterczeć pod drzwiami jego gabinetu, tylko czekając na rozkaz. W pewnym momencie przepędził go Ichimaru Gin. „Pan Aizen pracuje nad czymś ważnym i nie należy mu dziś przeszkadzać”. Ulquiorra nie miał innego wyjścia – musiał odejść, a wówczas zdał sobie sprawę, że nie ma już dokąd pójść.

Zadziwiające, jak bardzo nie kusiło go, by odwiedzić Giichi. 

Z taką łatwością potrafił przejść nad myślą, że to przecież tam spędził ostatni czas. Nie zliczyłyby już tych nocy, w których tak wiele poznał i tak bardzo urósł w siłę. Tylko dlaczego? Oczywiście potrafił odczuwać wdzięczność i nie podważał znaczenia tamtego miejsca; po prostu go to… ciekawiło. 

Aizen-sama powiedział też, że ciekawość hołduje mądrości. Kolejne zdanie, które tak łatwo zapadało w pamięć z powodu swej trafności. Dlaczego z taką łatwością zapamiętujemy albo zupełny nonsens, albo prawdę objawioną? Nigdy nic pomiędzy. 

Nie myślał jednak o tym dłużej – kwestie inne od Giichi na razie go nie ciekawiły. Zresztą coraz częściej, gdy czegoś nie wiedział, dawał sobie przyzwolenie na zadawanie pytań, był jednak świadom, że o to jedno akurat pytać nie powinien. Mogło to doprowadzić do niewygodnych sytuacji pomiędzy nim a Panem. Już raz otrzymał jawne przyzwolenie na te swoje nocne wizytacje, ale Ulquiorra podskórnie czuł, że mimo wszystko nie spodobały się wtedy Panu. Aizen-sama wiele potrafił dać do zrozumienia i na pewno wolał, by jego Quatro Espada nie błąkał się gdzieś poza murami Las Noches. Teraz po prostu już nie wypadało. Za dużo było do stracenia. 

To naprawdę zadziwiające, jak łatwo się tego wyzbył. Jakby Giichi było tylko jednym z wielu znaczących punktów na linii jestestwa, ale pozostawionym już w tyle, gdy nadal trzeba śmiało kroczyć w przód. Jeśli nie to nazywano odpowiedzialnością, to Ulquiorra nie wiedział już, co mogłaby ona oznaczać. Chciał wierzyć, że właśnie teraz taki był. Odpowiedzialny. Świadomy.

Tylko dlaczego komukolwiek, poza Panem, miałoby zależeć, bym taki się stał?

Aizen-sama potrzebował go, by zaprowadzić nowy ład. To, oczywiście, powód do dumy, nic zdrożnego. Nic, czego należałoby się wstydzić. Ale… Giichi? Ono również poznało go, gdy był zaledwie pchłą zagubioną w bezkresnych piaskach Hueco Mundo. Jeśli w niego uwierzyło, a i powtarzało potem wiele razy, iż Ulquiorra jest na swój sposób wyjątkowy, co naprawdę i dlaczego chciało w nim obudzić? Musiał istnieć jakiś cel.

Każde pytanie ma swoją odpowiedź. To słowa Pana Aizena.

Ulquiorra mógłby się więc dowiedzieć. Nie było ku temu realnych przeszkód, poza przesłankami, by tego nie robić. Przesłanki należały jednak do kwestii mocno subiektywnych. Jedna z nich, na przykład, sugerowała mu, że Ichimaru Gin w rzeczywistości jest zwykłym swędem wężowatych szczyn, kręcącym się to tu, to tam, zatruwając przy tym okolicę. Ulquiorra skrzywił się pod nosem na to porównanie. Doprawdy, Szósty Espada Grimmjow Jeagerjaques chyba miał na niego zły wpływ.

Nagle coś sobie uświadomił. Przecież tego dnia ten zwykły swąd poinformował go, iż Pan Aizen naprawdę jest zajęty. Sam oddelegował go i w imieniu Pana kazał zająć się Ulquiorze swoimi sprawami. Jeśli ten więc się nimi zajmie, nie mogą czekać go z tego tytułu żadne konsekwencje. Chyba że Ichimaru Gin skłamał. Ale wówczas Pan Aizen dowie się prawdy. 

Tylko… czy by mi uwierzył? 

Ulquiorra zatrzymał się gwałtownie tuż przed drzwiami na korytarz i położył drżącą dłoń na swej szacie, w miejscu, pod którym krył się wykrot. Poczuł pod palcami przyjemną fakturę tkaniny i natychmiast zabrał rękę, w pewnym sensie... zawstydzony?

Za dużo obcych emocji ostatnio przyswoił. Nie miał już w sobie miejsca na więcej.

Wypuścił powietrze nosem i pewnym ruchem sięgnął po klamkę, a następnie pchnął drzwi. 

Uwierzyłby – pomyślał. Akurat tego był pewien. 


***


Miał tu już nie przychodzić. Giichi dobrze pamiętało, co powiedziało mu ostatni raz, a jednak bardzo, bardzo wtedy chciało, by Ulquiorra znów się pojawił. To by oznaczało, że jeszcze istniał cień szansy. Jeszcze mogliby spróbować mieć go po swojej stronie. 

Giichi wcale nie chciało używać tych słów. Czuło, jak brzmiały, i brzydziło się ich. Ale innych, ładniejszych, lecz równie adekwatnych nie potrafiło znaleźć. Być może tylko chciało się usprawiedliwiać? Ale przecież nigdy nie zrobiło niczego na niczyją szkodę. 

Przynajmniej do momentu, w którym zjawił się nowy Bóg-Król. 

Luisenbarn Baraggan był dobrym Panem. Lepszym. Nie odgradzał się grubymi murami od pustyni Hueco Mundo ani regularnie nie wyrzynał w pień swoich przyszłych poddanych, jeszcze marnych i słabych. Każdemu dawał równe szanse, nie ingerując przesadnie w to, co wykraczało poza jego własny tron. Giichi długo nie reagowało na bieg wydarzeń, choć przeczuwało je. Nowy Bóg-Król bywał tu już wcześniej, silny, a później wrócił jako niepokonany. Jego moce przewyższały wszystko, co dotychczas Giichi znało, więc kiedy tylko się upewniło, że ten dziwny biały pusty naprawdę przejawia obecność równie silnej mocy, musiało… musiało zareagować. Musiało w niego uwierzyć. I musiało go jakoś nakierować.

A teraz Ulquiorra stał przed onym wyprostowany, jako Quatro Espada. Zresztą wtedy, gdy o tym oznajmił, Giichi naprawdę mu współczuło. Równie mocno, co odczuwało pewien wibrujący pod skórą zamysł. Lepsza okazja, by wstrząsnąć młodym Ulquiorrą i przekonać go, że w zamku Las Noches czeka go tylko niesprawiedliwość, mogła nigdy nie nadejść. Musiało więc działać szybko, zbyt szybko, a więc i nierozważnie. I to wtedy też zjawił się tu Ichimaru Gin i potwierdził, że Numer Czwarty jest godny tej uwagi, „nada się”. Giichi wprawdzie nie wiedziało, jaki Shinigami ma w tym zysk – inne światy zupełnie onego nie interesowały, ale rozumiało, że zbyt wielka moc siała zamęt, stanowiąc zbyt duże zagrożenie nie tylko tu. Sōsuke Aizen nie miał prawa bytu w żadnym wymiarze. Nie zdążyli tylko omówić, co miałoby się stać później z samym Czwartym. 

Czy i jego musieliby wówczas wyeliminować? Gin mógłby tego chcieć. Ono natomiast nadal się łudziło, że nie będzie takiej konieczności. Że nauczy go odróżniać próżny atak od obrony.

Poświęcało więc Czwartemu coraz więcej nocy, nie udzielając jednak odpowiedzi na te pytania, które tak mocno biednego Ulquiorrę nurtowały. Giichi wiedziało, że było mu bliskie, i ono równie podobnie czuło wobec niego, a jednak nie potrafiło od początku być z nim szczerym, jak mogło więc go przy sobie zatrzymać…? Wręcz przeciwnie – samo wznosiło między nimi coraz wyższy mur zbudowany na niedomówieniach. To dlatego teraz, gdy Ulquiorra stał przed nim wyprostowany, z rękoma wsadzonymi do kieszeni reprezentacyjnej szaty, Giichi czuło tylko przemożny żal. 

Bo chyba… chyba jednak się nie udało.

Od początku Ulquiorra to wobec Pana czuł większe zamiłowanie. Czy tylko dlatego, że to Sōsuke Aizen odkrył go wcześniej? Teraz jedyne, czego Giichi mocniej pożałowało, to smutny fakt, że gdy spotkało Ulquiorrę po raz pierwszy, już wtedy się nie upewniło. Nie pomogło mu zbić tej maski i nie namalowało mu domu. A gdy wręczyło mu lancę – i tak było już za późno.

– Dlaczego więc? – Z rozmyślań wyrwał onego chłodny, głęboki ton, tak podobny do tonu Nowego Boga-Króla.

Pokręciło głową w odpowiedzi. Zacisnęło powieki i wykrzywiło twarz. 

– Twój pan, A-a-a… Aizen-sama… O-oon nie jest przecież dobrym panem, wiesz to. Na pewno to wiesz! Przecież widzisz, co się dzieje, widzisz, prawda? Widzisz, jak powoli my wszyscy obracamy się tu w pył! My i cała Pustynia Bezkresnej Nocy!! 

Dlaczego nie mogło spokojnie odpowiedzieć na to jedno pytanie? Nie chciało, nie chciało tego przyznać… Otworzyło oczy, spojrzało błagalnie i wzięło jeden głębszy wdech. 

– Nie widzisz, bo i ciebie tu nie ma. Ciągle gonisz gdzieś za czymś, znikasz gdzieś, a gdy powracasz, nosisz w sobie coraz większą obojętność. Coraz większy chłód. I coraz bardziej go przypominasz – dodało szeptem. 

Znów tylko wyrzuty. Żadnego zrozumienia, żadnej próby wytłumaczenia. Dlaczego nie mogło tak po prostu się przyznać? Zrzucić tego ciężaru i ponieść odpowiedzialność za to, co tak długo współtworzyło? Do niczego innego przecież, jak do własnych celów. Czym więc właściwie ono różniło się od nowego Boga-Króla? 

Na tę myśl aż zamarło w przerażeniu.

Ulquiorra tylko spojrzał w dół, na swój wykrot. Z nonszalancją godną Sōsuke Aizena wyjął lewą dłoń z kieszeni i w palcach zmiażdżył motyla, który przysiadł mu na piersi. Potarł opuszki, z których opadł migotliwy pył. Wątła klatka niemal nie poruszała się pod wpływem znów spokojnego oddechu. 

– Tego chcesz? – Ulquiorra jeszcze bardziej się wyprostował i spojrzał na Giichi z góry. A gdy zobaczył w onych oczach wyraźne niezrozumienie, nieco podniósł głos. – Chcesz, bym tu został, tak? Z tobą? Ja i ma obojętność, i mój chłód? Na co ci mój mój chłód, Norimasa Giichi? Na co ci ja? Czy to właśnie ty nie chcesz mnie aby… wykorzystać?

Aż drgnęło na ten dźwięk.

– To nie ono każe ci być takim zimnym! Zapytaj raczej siebie, co ty z tego masz! – Machnęło ręką w stronę białej szaty. – Dał ci ją, i co? Nie on jeden coś ci dał. – Krótko zawiesiło wzrok na lancy wbitej tuż obok w piach. – Tyle że ją ode mnie dostałeś, by się bronić. Już nie pamiętasz, jaki byłeś wystraszony? Już zapomniałeś, jaki bił z ciebie strach? – Łupnęło wzrokiem na Ulquiorry ściśniętą pięść. – Nie pamiętasz już, jak on cię potraktował?

– Skoro nie w smak ci ma siła, dlaczego od początku chcesz, bym ją miał? – Też spojrzał na lancę. – Mówisz, że służy ona ledwie do obrony, tak? – Oczy Ulquiorry rozwarte były teraz jak księżyc w pełni i tak samo ostry bił z nich blask. – Tak czy nie?!

Giichi przytaknęło ledwie widocznym skinieniem głowy. 

– Więc skąd wiesz, że nie używam siły do bronienia swoich ideałów? – Quatro Espada rozprostował dłoń. Lanca znikła, by zaraz zmaterializować się w jego palcach, lśniąc jeszcze jaśniej niż zwykle. Ulquiorra nie patrzył jednak na Giichi, wzrok poniósł gdzieś w dal.

Nie musiało się odwracać, dobrze wiedziało, kto teraz za onym stał. Wprawdzie w oddali, ale wystarczająco, by emanować niebotyczną mocą, której w żaden sposób nie dało się ignorować. Za onego plecami unosili się nad ziemią Ichimaru Gin i ten drugi, a między nimi nowy Bóg-Król. 

Portal za nimi zamknął się ze świstem.


***


Ta noc należała do wyjątkowych. Aizen wiedział o tym już wtedy, gdy Ósmy z roziskrzonymi oczami odbierał od niego kolejny kamień i najpierw wspólnie doprowadzili go do perfekcji, a później Szayel Aporro Granz przedstawił mu rząd przygotowanych odpowiednio pustych. Na polecenie zostawił go, by Aizen mógł dokonać wyboru pod kątem własnych upodobań. Znał je tylko on sam; owszem, siła była istotna, ale czegoś jeszcze szukał w tych błędnych spojrzeniach oślizgłych mas, które, ale tylko w tej ciszy i przed samym sobą, mógł uznać za prawdziwe piękno. Gdy Ósmy Espada powrócił do krypty, omalże nie zwymiotował. Powstrzymał go chyba tylko widok Aizena stojącego na środku sali, pośród setek ciasnych klatek, spod których wypływała gęsta krew. Powietrze wypełniał dławiący odór rozpadu. Aizen odwrócił się do Szayela i podał mu kawałek lepkiej szmaty, po czym schował katanę. 

– Skup się na pozostałych. Dobrze im się przyjrzyj, bo takich chcę tu więcej. Rozumiesz?

– Ro… rozumiem. – Granz skłonił się, gdy Aizen go minął. 

– Postaraj się bardziej albo porozmawiamy inaczej, Octavo Espada – dodał już w progu i wyszedł z komnaty, by doprowadzić się do porządku. Nie chciał, by ktoś go zobaczył. Brudnego, cuchnącego i, w labiryncie ciemnych korytarzy podziemi, całkowicie rozbawionego. 

Jeszcze wtedy nie wiedział, że to, co wydarzyło się w krypcie, było zaledwie preludium do właściwej rozrywki. Pomyślał, że tak właśnie będzie, dopiero gdy w komnacie nawiedził go Ichimaru Gin z informacją, że Ulquiorra znów jest na pustyni „…i może, wybacz tę śmiałość, Aizen-sama, ale trzeba by w końcu zareagować”. Aizen wierzył Ginowi, bo nie miał powodu, by tego nie robić.

– Chodźmy więc.

Księżyc wznosił się w martwej nieruchomości, nie drgając nawet pod naporem wiatru przetaczającego się przez pustynię, gdy portal zniknął ze świstem. Aizen nie opadł na ziemię, nie było takiej potrzeby. Po jego lewej Gin, po prawej Tōsen. Obaj milczeli, dobrze zdając sobie sprawę, że w takich chwilach cisza smakuje najlepiej. Słowa mogłyby jedynie spłycić to, co właśnie miało się wydarzyć.

Na horyzoncie przed nimi migotały dwie sylwetki. Ulquiorra. I to coś.

Ich reiatsu było wyraźne – ostre, spięte jak dwa przeciwległe bieguny magnesu. Jedno rozedrgane w  determinacji, drugie… nie drżało wcale. Nawet z tej odległości dało się dostrzec, że Norimasa Giichi nie przyjęło postawy ofensywnej. Aizen nie był zaskoczony i choć widział onego pierwszy raz, całkiem dużo już się o nim nasłuchał. Właśnie tego się też spodziewał – dziecięcej naiwności podszytej czymś znacznie niebezpieczniejszym. Spokojem.

Aizen przeniósł wzrok na Ulquiorrę. Wyglądał… inaczej. Nie aż tak pobudzony, ale jednak nie pusty. W jego głosie – ledwie dosłyszanym przez falujące warstwy ciepłego powietrza napływającego z ich strony – słychać było coś, co Aizen znał doskonale.

Zawód.

– Zadałem to pytanie po raz ostatni. – Ulquiorra ścisnął lancę w dłoni. – Jaka jest twa odpowiedź?

Giichi odrzekło melodyjnie, spokojnie, jakby śpiewało do księżyca.

– Nie każde pytanie potrzebuje odpowiedzi, Ulquiorra-kun. Czasem wystarczy zaufać.

Ciekawe. Naprawdę ciekawe. Nie śmiesznie egzaltowana przemowa Giichi, a reakcja Ulquiorry. Spięcie w łopatkach, zgrzyt w kroku. Nagłe zawahanie, które zdradzało więcej niż jakiekolwiek ze słów. 

A jednak Czwarty ostatecznie uniósł broń.

– W takim razie wydrę z ciebie tę odpowiedź.

Piasek dookoła nich uniósł się w drobnej chmurze – pierwsze uderzenie. Giichi odskoczyło, nie wyprowadzając kontrataku, jedynie przesuwając powietrzem smugę reiatsu, z której wykwitła druga lanca. Złapało ją pewnie oburącz i sparowało cios. 

Aizen nie wiedział dokładnie, o co rozgrywa się cała ta farsa, bo i nie usłyszał pytania, z którym Czwarty tu przybył. Być może nie istniał nawet żaden powód, a to, co teraz obserwował, stanowiło zwykłą niesnaskę pomiędzy bliskimi sobie istotami. Gin miał rację, mówiąc, że najwyższy czas coś z tym zrobić. Nie było już powodu, by cokolwiek z zewnątrz mogło wpływać na Ulquiorrę – Norimasa Giichi przekazało mu wszystko to, co powinno, a co Aizen mógł dalej szlifować. Tylko on miał do tego prawo. 

– Gin – powiedział miękko – jak sądzisz, czy nasz Quatro Espada byłby w stanie to zabić?

– Zależy, jak bardzo jest z tym związany. – Ichimaru uśmiechnął się kącikiem ust, a jego oczy wciąż pozostawały beztrosko przymknięte.

– A ty, Tōsen?

– Czwarty jest lojalny – odparł spokojnie. – Ale jego lojalność może mieć barwę współczucia. To niebezpieczna barwa. 

Na dźwięk tych słów Aizen skinął głową. Czy sam właśnie tego się obawiał? Może. W milczeniu nadal obserwował starcie dwóch godnych uwagi sił. Z każdym natarciem reiatsu drgało w Ulquiorze coraz mocniej, oddając narastający gniew. Gniew jednak, jak każda inna emocja, niepodsycana szybko traci moc. Giichi nadal tylko unikało Ulquiorry, znów odparło coś spokojnie i znów reiatsu Czwartego zdradziło drobne zawahanie. 

Aizen skrzywił się. 

Dość.

– Najwyższy czas sprawdzić, jak silne są więzy, które jeszcze go tu trzymają – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do swoich przybocznych. Drgnął, wypuszczając ledwie cząstkę reiatsu. 

Powietrze zgęstniało, Ulquiorra od razu musiał to poczuć – jego głowa szarpnęła się lekko w stronę źródła i zatrzymała na nim pytający wzrok. Sekunda – tyle Aizenowi wystarczyło.

Doskonale.

– Kyōka Suigetsu – szepnął, wysuwając klingę. – Kanzen saimin.

Dwa słowa wystarczyły, by czas zwolnił; kolor świata jakby wypłowiał. Aizen dobrze przyjrzał się twarzy Ulquiorry – rozszerzone źrenice, bezdech, kompletna pustka. Nie było mu go żal. Ten widok tylko go rozbawił.

Biedny Czwarty. Widział wszystko, a nie rozumiał nic. 

Poddany hipnozie absolutnej jego najpiękniejszy obiekt badawczy.


_______________________________________________



[najedź, by pokolorować]

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X | X