o kolejnych próbach i wiernych przysięgom
No to do roboty.
Zamknął oczy, wziął głęboki wdech, przytrzymał powietrze, by po chwili wypuścić je ze świstem. Musiał się uspokoić, nie mógł przecież tam zejść tak uśmiechnięty, jak gdyby nigdy nic – jak gdyby właśnie w tym momencie cieszył go taki obrót spraw. Chociaż sam coraz słabiej wyczuwał reiatsu, to, które właśnie przejmowało kontrolę nad Masaki, czuć było aż za dobrze nawet tu na górze. Urahara otworzył oczy i zmarszczył brwi, przybrawszy poważny wyraz twarzy, po czym zszedł po skrzypiącej drabinie. Stukot sandałów ucichł, gdy Kisuke postawił obie stopy na ciepłym piasku.
W innych okolicznościach pomyślałby pewnie o Yoruichi-san wylegującej się w gorących źródłach, które powstać miały za skalistymi wzgórzami, ale…
Wybacz, skarbie, są sprawy ważne i ważniejsze. Nasze źródła jeszcze trochę poczekają.
Już z daleka zobaczył, że Ishida i Shiba ułożyli Masaki na stole, nieco przekrzywionym przez nierówność skalnego gruntu, na którym wciąż walało się parę osuszonych butelek. Urahara wracał tu jeszcze przez jakiś czas, analizując, co mógłby zrobić inaczej, doskonalej… Los mu sprzyjał, skoro zesłał kolejną szansę, tym razem zrobi to poprawnie. Musi tylko wpierw wyznaczyć cel.
Kurwa, czy znowu się uśmiechnął?
Przystanął tuż przy tych dwóch głupkach, wpatrzonych w niego jak w kwitnącą wiśnię. On zaś spojrzał smutno na rozpaloną Masaki. Jej ciało wyglądało niemal jak martwe – zbyt nieruchome, zbyt ciche – ale Kisuke znał się na takich pozorach. Wciąż tliło się w niej życie, i to potężniejsze, niż ktokolwiek poza nim mógł przypuszczać. Życie i coś jeszcze. Potencjał. Ten słodki, obezwładniający potencjał, którego nie dało się podrobić żadną sztuczką.
Dopiero po chwili Urahara przesunął wzrok na Ryūkena – bijący z niego chłód, gdyby tylko potrafił, dawno zmroziłby powietrze. I w końcu na Isshina z trudem łapiącego oddech, zaciskającego pięści.
Dobrze, to znaczy, że naprawdę ci zależy.
Urahara też zacisnął dłoń w kieszeni, tyle że na kamieniu. Czuł Hōgyoku pod palcami, niemal słyszał jego ciche, złowrogie mruczenie, jakby kamień śnił własne sny. Wydobył go powoli, ostrożnie, jak kapłan wyciąga relikwię sprzed wieków – bo właśnie tak powinno się go traktować. Przejechał palcami po gładkiej powierzchni; ostatnie reiatsu zamknięte w błękitnej kuli drgały w oczekiwaniu.
– To… to jest nasza jedyna szansa – powiedział i zaraz się zrugał za ten cały patetyzm, przesada naprawdę nie była wskazana, wystarczy zachować powagę chwili. Spojrzał z troską na Masaki. – Metamorfoza, którą przechodzi ta dziewczyna, znana jest jako hollowfikacja. W tym procesie dusza hollowa zszczepia się z duszą ludzką. – Podniósł wzrok na Isshina, który wydawał się bledszy niż jeszcze chwilę temu. Kątem oka dostrzegł również tego drugiego; widział, jak Quincy zaciska szczęki i ewidentnie broni się, by czegoś nie rozwalić.
– Kiedy dusza ludzka przechodzi hollowfikację – dodał Urahara – obie zaczynają krwawić, jedna w drugą. To tworzy bestię, tracącą zdolność logicznego myślenia. Obciążenie staje się za duże, autodestrukcja duszy ludzkiej jest nieunikniona. Jednak ten kamień… – nieco uniósł Hōgyoku – potrafi zatrzymać ten proces. Wszczepiłem go w duszę kilku Shinigami poddanych hollowfikacja, zresztą – spojrzał na Shibę – dobrze wiesz, o kim mówię. Wiesz też, że każdemu udało się przeżyć.
Całą trójką w ciszy wpatrywali się w Hōgyoku, wesoło mrygające w jego dłoni.
No dalej, powiedzcie coś. Zapytajcie, ilu trzeba dusz, by uratować waszą gołąbeczkę. Zapytajcie, czy na pewno wiem, co robię.
Oczywiście, że nie wiedział – bynajmniej nie do końca, wszystko nadal pozostawało w fazie testów. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Czy mieli inne wyjście, by protestować?
No właśnie.
Isshin zmrużył oczy i w końcu wyciągnął rękę w stronę kuli. Urahara odrobinę cofnął dłoń.
– Podam jej go ja, będę potrzebować jednak waszej pomocy. Ty, drogi Ishida-san, stań proszę po tej drugiej stronie stołu. Jako że lek wymaga wszczepienia, Masaki-san może zareagować dość… – chwilę szukał odpowiedniego słowa; nie mogło odstraszać, ale i musiało oddać ryzyko – z dość dużą werwą, być może trzeba będzie ją lekko przytrzymać. Ty zaś – Urahara natychmiast odwrócił się w stronę Isshina – mój drogi, jako doświadczony Shinigami masz nieco znaczniejszą rolę do odegrania. Stań tutaj, blisko niej, tak właśnie. Na mój znak zamkniesz oczy i dołożysz wszelkich starań, by skontaktować się z nią i pomóc jej zmierzyć się z tym, co trawi ją od środka. Na pewno też to czujesz. – Spojrzał mu w oczy, szukając w nich niepewności, może najprymitywniejszego strachu, ale niczego takiego nie dostrzegł.
Shiba Isshin tylko skinął głową.
Ryūken Ishida, nadal pełen tej swojej zimnej nieufności, skrzyżował ręce na piersi.
– Za jaką cenę? – zapytał.
Naturalnie, cena. Każdy zawsze chce znać cenę, zanim podpisze pakt. Urahara Kisuke przesunął palcem po krawędzi stołu, przy którym spoczywała Masaki.
– Jeszcze chwilę, Masaki-san – powiedział cicho, kładąc jej dłoń na czole. Pogładził troskliwie i dodał głośniej: – Jesteś bardzo dzielna, Masaki-san, i wiem, że bardzo teraz cierpisz. Ale musisz mi zaufać. Wiem, co robię.
Z tym ostatnim wprawdzie trochę kłamał, ale przecież musiał – nie mógł ich teraz spłoszyć. Kątem oka dostrzegł, że Isshin robi się jeszcze bledszy, niż był przed chwilą.
Dobrze poprowadzona gra wstępna to już połowa sukcesu.
Urahara wreszcie odwrócił się do Ishidy.
– Nie ty tę cenę zapłacisz – zapewnił, po czym dodał, tym razem do Isshina: – Za to tobie wpierw muszę zadać pytanie. Tylko jedno, czysta formalność.
Tak. Wystarczyło go odpowiednio ukierunkować, odpowiednio poprowadzić marzenie…
– Czego pragniesz w tym momencie najbardziej, Kurosaki-san? – zapytał tonem tak uprzejmym, że aż słodkim.
– Ocalić ją – padło natychmiast, bez zawahania.
– Doskonale – odparł Urahara, po czym przyłożył palec do ust i poklepał nim, jak gdyby głęboko nad czymś deliberował. – Jednak w przypadku Masaki, która jest Quincy, to nie takie proste. Quincy i Shinigami zajmują przeciwległe bieguny w obszarze świata. Nadążasz?
Shiba Isshin wcale nie wyglądał, jak gdyby nadążał, ale przynajmniej nie przerywał. Urahara za to nie do końca rozumiał, czemu mówi mu o tym wszystkim. Czy pozostały w nim jakieś resztki dobrego gestu?
No, Yoruichi-san, byłabyś ze mnie dumna.
– Użyję specjalnego kidō, by przywołać nici reishi, którymi przywiążę twoją duszę do duszy Masaki, byście mogli wspólnie zmierzyć się z jej pustym. Istnieje jednak spore ryzyko, że twoje dni jako Shinigami w tym momencie są policzone. I tak jak ja, tak jak inni tu, w Karakurze, odczujesz stopniowe wyciszenie reiatsu.
Isshin wzruszył ramionami.
– Za dużo gadasz, Urahara, zacznij w końcu działać.
– Nie masz z tym problemu…? – Dlaczego w ogóle się upewniał?!
– Oczywiście, że mam, to upierdliwy skutek uboczny. Ale wiedząc, że nie zrobiłem wszystkiego, by uratować kogoś, kto i mnie ocalił życie, jak mógłbym nadal patrzeć sobie w twarz?
Tyle wystarczyło; może i Shiba był głupkiem, ale miewał momenty, w których dało się o tym zapomnieć. Dobrze. Kisuke pełen zacięcia kiwnął głową i niespodziewanie chwycił go za rękę. Skierował ją na dłoń nieprzytomnej Masaki.
– Chwyć mocno, spleć palce, nie puszczaj. Teraz zamknij oczy – polecił, po czym wziął głęboki wdech i położył dłoń na splecionych palcach tej dwójki. Wyszeptał inkantację kidō, ignorując pełen niepokoju wzrok Ryūkena.
Nici reishi pomiędzy Kurosaki Masaki a Shibą Isshinem się zawiązały. Gorące powietrze zastygało w miejscu, nieporuszane żadnym podmuchem – jakby nawet ono oczekiwało tego, co miało się wydarzyć.
Podszedł jeszcze bliżej, złapał za poły bluzki. Cienki materiał przemoczony potem już przylgnął do skóry – trzeba rozedrzeć, nie było wyjścia.
– Co ty wyprawia… – zaczął Ryūken, ale nie dokończył, gdy tylko Kisuke porządnie szarpnął za tkaninę. Obaj to zobaczyli.
Wykrot.
Czarna dziura w okolicy mostka, na pierwszy rzut oka ledwie zarysowana, ale przy bliższym spojrzeniu głęboka, nieregularna, wciągająca. Odcisk palca śmierci. Rozszerzała się wolno, rosła wraz z temperaturą ciała. Urahara tylko odrobinę wsunął palce, lecz zaraz cofnął dłoń. Skóra była gorąca, wilgotna, Masaki unosiła się, jakby coraz słabiej oddychała nie powietrzem, a własną duszą, powoli tonącą w tej otchłani.
Kisuke przez chwilę wpatrywał się w wykrot z tym samym wyrazem twarzy, z którym podziwiał cudze laboratoria – mieszanką szacunku i podniecenia. Wykrot był idealny, doskonale dopasowany do kamienia.
– No dobrze, Masaki – mruknął Urahara, choć wiedział, że ta go nie słyszy. – Zaczynamy.
Sięgnął po Hōgyoku. Zbliżył je do niej, a wówczas rozbłysnęło mocniej, drgając energią, której nie dało się opisać żadną jednostką. Jak mokry sen alchemika. Gdy już niemal ostrożnie je wsunął, Masaki także drgnęła. Płytko. Ledwo zauważalnie. Kisuke sięgnął głębiej, ułożył kamień w pustce tak ostrożnie, jakby dotykał zarodka wszechświata.
Masaki zaczęła oddychać inaczej, szybciej; Urahara wiedział, że właśnie teraz się zaczęło, zaraz nadejdzie ten ból, którego sam nie dał rady przezwyciężyć. Jej – nie pozwoli zrezygnować. Ona nie miała wyjścia.
– Ryūken! – rzucił przez ramię, nie odrywając od niej wzroku. – Trzymaj ją. Ale delikatnie, póki mocniej nie będzie trzeba.
– Mówiłeś co innego. – Na twarzy Quincy pojawiła się niechęć, ale Ishida nie zaprotestował. Przysunął się i złapał Masaki za ramiona.
Urahara zignorował go.
– A ty, Isshin, nie puszczaj jej ręki, za nic w świecie. – Spojrzał w bok. – Skup się, całą uwagę. Przez cały czas. I nie otwieraj oczu.
Isshin przytaknął niemo, palcami mocniej ściskającymi jej dłoń. Nie trzeba było sprawdzać – on już był z nią. Ciałem, myślą i reiatsu. Zaraz oboje stoczą tę walkę…
Kamień nadal wnikał stopniowo.
Masaki zaczęła się wić. Najpierw lekko, potem coraz mocniej. Oddech urywał się i powracał nierytmicznie, powieki zaciskała z siłą przywołującą moment konania. Pot wsiąkał w skronie jak oliwa w papier. Kisuke poczuł, że jego własne ręce też się pocą, ale nie z lęku. To był inny dreszcz.
Ten dreszcz.
– Nie… nie róbmy jej tego, nie powinniśmy, nie możemy; co jej się…!
– Już za późno – odparł twardo do Ryūkena. – Nie można tego przerwać, nie teraz. Nic już nie zależy od nas.
Ishida przeklął przez zęby, niemal wcisnął ją z powrotem w stół. Hōgyoku błyskało niepewnie, jakby coś je drażniło od środka. Masaki krztusiła się własnym powietrzem, plecy raz po raz wyginając w łuk.
– Trzymaj ją! – krzyknął do Ryūkena, który znów poprawił chwyt. – Trzymaj mocniej, do cholery!
Sam odwrócił jej twarz na bok, zdecydowanie, bez cienia delikatności wbił palce w policzki i otworzył usta; drugą ręką wysunął język. Głupio byłoby, gdyby się pokaleczyła…
Czy właśnie tak musiało wyglądać spełnianie marzeń?
Kisuke nie wiedział. Nie miał prawa wiedzieć. Ale każda sekunda procesu była jak kolejny rozdział zakazanej księgi, który ktoś mu właśnie pozwalał odczytać. Kamień powoli znikał. Pożerany. Pochłaniany. Wsysany przez ciało Masaki tak, jakby czekało na to od dawna.
I wtedy… znikł. Caluśki, a wraz z nim zniknął również czarny wykrot. Masaki opadła bezwładnie, jakby zapadła w wieczny sen. Kisuke odetchnął z ulgą, wyczuwszy jej słabe reiatsu; przez chwilę nikt się nie odzywał. Ryūken patrzył na Masaki z szeroko otwartymi oczyma, Isshin ani drgnął, nadal ściskając jej dłoń.
Aż w końcu – wreszcie! – oboje otworzyli oczy. Ich spojrzenia się spotkały, na twarzy Isshina wykwitł łagodny uśmiech. Shiba pochylił się i objął ją mocno, a Masaki, z resztką sił, odwzajemniła uścisk. Po twarzy spłynęły jej łzy.
Urahara odwrócił wzrok – w końcu tak należało. Ale pod warstwą wzruszenia, której dał się oszukańczo dotknąć, buzowało coś innego. Smak satysfakcji, że wszystko było tak, jak miało być. Oczami wyobraźni już widział dziecko z tego połączenia.
Quincy. Visored. Shinigami.
Hybryda. Potężna. Ostateczna.
Kiedyś. Jeszcze nie dziś, ale kiedyś to dziecko pomoże mu wygrać wojnę, której nikt inny nie potrafi sobie nawet wyobrazić. W końcu podszedł do Isshina, tylko wyciągnął dłoń. Tamten uścisnął ją bez słowa, z wymalowaną na twarzy wdzięcznością.
– Jak to szło? – Kisuke uniósł brew. – Kiedyś mi to w dzieciach wynagrodzisz.
Kurosaki tylko cały poczerwieniał, Urahara zaś klepnął go w ramię, po czym niedbale poprawił kapelusz.
– Och, albo jakoś tak!
***
Stukot jego kroków – głuchy, wibrujący pomiędzy kamiennymi ścianami Las Noches – odbijał się echem złowrogo, jakby przestrzeń jeszcze chciała go zawrócić. Chłód panujący w jasnym korytarzu osiadał na wewnętrznych fałdach szaty, wślizgiwał się pod wysoką stójkę, w rękawy, przesączał przez porowaty materiał prosto do skóry. Jak wprost wyciągnięty z marmurowych cokołów, wyżarty z nicości między ścianami.
Ulquiorra znał ten korytarz i dobrze znał ten chłód.
Znał też ciężar pytań, które niósł dziś za sobą; tym ciężarem podważały coś, czego przecież nie wolno było kwestionować. Z każdym kolejnym krokiem jego wzrok, z pozoru spokojny, szukał odpowiedzi w drobnych pęknięciach ścian, w odbłyskach rażącego światła. Nie znajdował ich. Zamiast tego powracały obrazy.
Martwe, popalone ciała, częściowo obrócone już w pył. Niewinne, niewyraźne, porzucone bez sensu gdzieś na granicy pustyni i Lasu Menosów. Tylko… po co?
Po co ktokolwiek pod rozkazem Pana miałaby wybijać tych, których winą była tylko słabość? Dlaczego nowy Bóg-Król tych ziem zachęcał własnych do rzezi przeciwko własnym?
Ulquiorra zatrzymał się przed drzwiami, z ręką wyciągniętą z kieszeni, zawieszoną tuż przy nich. Zawahał się, ale ledwie na sekundę; przecież i tak musiał przybyć – nie nachodził Pana, a został przez niego wezwany. Czy mogło to mieć coś wspólnego z nowymi rozkazami?
Puk. Jeden. Krótki. Tym razem zdecydowany, i tak sama zdecydowana odpowiedź:
– Wejść.
Wszedł więc bezszelestnie. Gabinet Pana Aizena był jak on sam – doskonały; zbyt sterylny, by móc nazwać go zwykłym pomieszczeniem. Aizen-sama siedział za masywnym stołem, wypolerowanym na nierealny połysk. Spokojny, z dłońmi złożonymi przed sobą, wyglądał, jakby cierpliwie, lecz o długo za długo oczekiwał na to spotkanie.
Ulquiorra podszedł i klęknął, pochylając głowę. Wstał. Nie było krzesła, i dobrze. Nie był tu po to, by siedzieć.
– Odpowiadam na twe wezwanie, Aizen-sama.
– Wybornie. Czy nowa komnata spełnia twoje oczekiwania? – zapytał Aizen aksamitnie.
Ulquiorra uniósł głowę nieco wyżej, ale nie zuchwale. Nigdy zuchwale.
– Tak, Aizen-sama. Jest ponad to, na co zasłużyłem.
Mógł widzieć ją teraz oczami wyobraźni. Nie ten sam chłodny podest bez pościeli, nie twardą poduszkę. Widział nocny stolik, komodę pełną śnieżnobiałych szat. Ale i lustro. Krzesło, tuż obok stolik i karafkę z winem, regał pełen ksiąg. Rzeczy niepotrzebne mu do przeżycia – lecz niepozbawione znaczenia.
Były jak znak. Zaufania? Bliskości?
– Ach, ta skromność. – Aizen uśmiechnął się lekko. – Jesteś Czwartym i choć w hierarchii nie najwyższym, to chcę, byś wiedział, drogi Ulquiorra, że mam cię za jednego z tych, którzy zajmują w tym domu szczególne miejsce. I zasługujesz na to, co ci zaoferowałem. Gdyby było inaczej, nadal mieszkałbyś w piwnicy.
– Dziękuję za twą szczodrość, Aizen-sama.
Cisza po tych słowach nieco się przeciągała. Pytania wciąż krążyły w nim niby gorąca krew, garnąc się na usta jak ćmy do światła, lecz nie chciał, chyba nie potrafił ich zadać. Czy jednak kiedyś otrzymają lepszy czas?
Aizen dostrzegł w nim tę niepewność.
– Widzę, że coś cię trapi. Mów, Czwarty. Co mogę dla ciebie zrobić?
Ulquiorra znów skłonił głowę. Bardziej niż nie mówić, nie chciał kłamać. Nie mu.
– Przebacz mi śmiałość, Aizen-sama, niech słowa me nie będą odebrane jako brak wiary, ale… usłyszałem o rozkazach, jakie otrzymali ci, którzy nie są nawet numerowani. I widziałem, co dzieje się na granicy Lasu Menosów.
I już. Wyrzucił z siebie szybko, po czym przełknął ślinę. Dłonie skrył za plecami; specjalnie, by znów mógł wbić w nie paznokcie. Chwilowy ból przywracał rezon, najlepszy sposób, aby radzić sobie z poznanymi niedawno emocjami. Z lękiem odczuwalnym za każdym razem, gdy przyszło mu rozmawiać z Panem Aizenem.
Nie chciał, tak bardzo nie chciał go sobą rozczarować…
Aizen-sama wstał ruchem płynnym, miękkim. Cień prześlizgnął się przez jego twarz, ale natychmiast zniknął.
– Ach. A więc o to chodzi. – Nowy Bóg-Król machnął ręką, jakby odsuwał sprzed oczu każdą z trosk. – Rozumiem. I oczywiście masz rację, to może wyglądać… źle. Ale gwarantuję ci, Quatro Espada, złe nie jest. – Obszedł stół, zbliżył się do Ulquiorry i położył mu dłoń na ramieniu.
Ciepłą, tak prawdziwą…
Robił to już wcześniej, ale czy Ulquiorra naprawdę chciał się do tego przyzwyczajać? Gdyby to on miał zadecydować, wolałby za każdym razem czuć się tak, jak gdyby to był ich pierwszy raz.
– Czasem trzeba uczynić to, co konieczne, Czwarty. Las Noches, nie… całe Hueco Mundo są zagrożone. Od środka, ale i z zewnątrz. Wielu Shinigami już ostrzy miecze, marząc tylko o tym, by unicestwić nas wszystkich. W końcu nimi również, a i ludźmi się posilamy. Ich dusze przyspieszają nasz wzrost.
Marzą.
Unicestwić.
Ulquiorra starał się spijać każde z usłyszanych słów.
– Prowadzę pewne badania – podjął Aizen łagodnie, a jego dłoń wciąż spoczywała na ramieniu Ulquiorry. – Badania, które mogą zapewnić nam stabilność. Pokój. Trwałość. Powiem wprost: do tego potrzebuję dusz, wielu dusz, a w tym należących do pustych. I tak, wybieram tych, którzy nie przetrwaliby. Drobne istoty. Słabe. Niewidoczne. Takie, które umarłyby niezauważone.
Ulquiorra nie odpowiedział.
– One… – Aizen-sama spojrzał w dal – pozwolą nam umocnić tych, którzy na to zasługują. Tych, którzy przetrwają. To oni uczynią naszą rodzinę silną, spójną i wieczną. – Zawiesił głos, by dopiero po chwili dodać: – Zapewne sam już zauważyłeś, że mnie również zdarza się gdzieś znikać.
Aizen powrócił wzrokiem na Ulquiorrę, a potem przeniósł dłoń z jego ramienia na plecy, by lekko pchnąć go w przód. Sam zrobił krok i obaj skierowali się w głąb komnaty.
– Sprowadzam dusze ze Społeczności Dusz, one także mogą nam się przydać.
Kolejny krok w kierunku stolika pod ścianą, na nim – rozłożona szachownica. Zestaw pionków w równym szyku. Ulquiorra nie znał zasad tej gry.
– Rozumiesz, kim jestem i skąd sam przybyłem, jaki więc ciężar muszę nieść, podejmując właśnie takie, a nie inne decyzje. Widzisz – powiedział Aizen, sięgając dłonią do planszy – czasem trzeba poświęcić kilka pionków… – zbił jednego; cichy stuk kamienia o kamień – by ocalić wieżę, zbudować siłę królowej. I wygrać nie tylko partię, ale całą wojnę. Kiedyś poznasz te zasady.
Ulquiorra czuł, że wreszcie zaczyna to pojmować. Nie wszystko – ale wystarczająco, by zawiesić niewiarę. Och, jak bardzo był sobą rozczarowany, że tak łatwo ocenił tę sytuację, tak łatwo ocenił Pana Aizena…
– Czasem dla większego dobra trzeba wybrać mniejsze zło – wyszeptał i spojrzał mu prosto w oczy, szukając w nich potwierdzenia lub zaprzeczenia.
Aizen-sama tylko się uśmiechnął.
– Czy mogę na ciebie liczyć, Czwarty? – zapytał po chwili spokojnie, stając wprost naprzeciw niego. – Czy pomożesz mi nieść ten ciężar?
Pytanie było proste, Ulquiorra tylko skinął głową. Wcale nie dlatego, że był posłuszny; nie dlatego, że czuł strach, już nie. Już nigdy go przy Panu czuć nie zamierzał. W tej jednej chwili odczuwał jedynie niepokój Pana Aizena, coś, co przypominało ciężar odpowiedzialności. Może nawet samotności?
Czy… czy Ulquiorra mu współczuł? Nie. Po prostu go zrozumiał.
I właśnie wtedy, ledwie na ułamek sekundy i nie wiedzieć czemu, pomyślał o Giichi. Myśl ta miała kwaśny smak. Jego spojrzenie, zawsze szczere, zawsze pełne obcych Ulquiorze emocji. Dziwne, odległe, ale i tak pochopne w ocenie…
Nie zrozumie.
Nawet nie będzie chciało zrozumieć.
Pan Aizen musiał i to dostrzec – to zawahanie, rozproszenie; powoli odprowadził Ulquiorrę do drzwi. I tuż przed wyjściem, niemal od niechcenia, musnął ciepłymi palcami jego stójkę. Jednym lekkim ruchem odpiął guzik i odchylił szatę.
Ulquiorra wstrzymał oddech. Stał jak odrętwiały, ledwie panując nad tym, co dziwnego się z nim działo. Tętno przyspieszyło, usta wyschły na wiór. Chciał spojrzeć w dół, na ciepłą dłoń, która powoli zsunęła się na białą skórę, a potem przysłoniła czarny wykrot. Nie mógł jednak odwrócić wzroku, nie teraz, gdy Aizen-sama spoglądał mu prosto w oczy. Ulquiorra nie mógł też pozbyć się wrażenia, że ta ciepła dłoń pulsuje w rytm prawdziwego serca. Serca Pana Aizena, który tętnił życiem i właśnie dzielił się tym życiem z nim. Jego miarowy puls wdzierał się Ulquiorze pod skórę i osiadał tam, niemal jak nowe tchnienie. Jakby chciał zasklepić w nim tę pustkę…
Szorstkość materiału, który opadł z powrotem na skórę, gdy Pan Aizen równie płynnym ruchem zapiął mu kołnierzyk, jeszcze przez chwilę łaskotała go, nim tkanina się ułożyła i nic już nie przypominało o wcześniejszym geście.
– Wybacz mi, Aizen-sama, że zwątpiłem – wyszeptał, ledwie poruszywszy suchymi wargami. – Zaszczytem będzie dzielić z tobą ten ciężar.
– W takim razie – odparł Aizen-sama pewnym głosem – dziś to ty, Czwarty, pójdziesz ze mną do Społeczności Dusz. Właściwie po to cię też tu wezwałem.
Zielone oczy błysnęły.
– Twe jedno słowo, Aizen-sama, a pójdę za tobą jak pies.
***
– Zrób to po cichu.
Słowa rozeszły się w przestrzeni, przerywając nocną ciszę. Ledwie wypowiedziane – od razu wywołały reakcję. W wąskim zaułku, głęboko skrytym między budynkami, i w nikłych smugach światła przegrzanych latarni wybrzmiał cichy szelest sukni, gdy Czwarty wyłonił się z cienia.
Aizen patrzył na to przepełniony dumą. Ten pies został już wytresowany.
Znał dźwięk reiatsu zbierającego się na kształt lancy. Poznałby go pośród tysiąca innych.
Pierwszy z dwóch poruczników patrolujących tę część Społeczności padł przebity na wylot, zanim jeszcze zdążył unieść wzrok. Drugi wprawdzie usiłował krzyknąć, a jego dłoń już sięgnęła po rękojeść miecza, lecz głos zamarł pod naporem palców ściskających za gardło. Unosił się teraz nad ziemią, stopami szukając gruntu i z paniką w oczach wbijając długie palce w białą dłoń. Ulquiorra patrzył mu w twarz tak, jak patrzy się na rysunek – bez emocji, z chłodną oceną konturów.
Bardzo dobrze. Mocniej. Ściśnij…
Aizen nie odwrócił wzroku. Kyōka Suigetsu drgało przy jego boku niespokojnie, z żywą tęsknotą, jakby także i ono zapragnęło zakosztować krwi. Aizen położył na nim dłoń i pieszczotliwie musnął głownię.
– Nie dziś – szepnął.
Nadal patrzył, kiedy w drugiej ręce, na samej opuszce palca wskazującego, Ulquiorra zebrał reiatsu. Wbił palec między obojczyki; Cero niby promień przebiło porucznika na wylot, pozostawiając po sobie jedynie wypaloną czarną dziurę. Niemal… artystyczną.
Aizen uniósł brew, a ciało z cichym plaśnięciem uderzyło o bruk.
Podszedł powoli. Czwarty stał nieruchomo, jakby i sam był teraz jednym z cieni. Drobinki dusz ulatywały z ciał niczym srebrzysty dym, leciutkie, migotliwe, ulotne. Aizen wyciągnął z kieszeni dłoń, a w niej niemal pełne już Hōgyoku. Sferyczny kryształ zajaśniał w jego rękach żywym blaskiem. Aizen zbliżył go do zwłok.
Dwa oddechy. Dwie dusze. Dwa imiona już bez znaczenia.
Ulquiorra stał tuż obok zwarty, gotowy na kolejne polecenie. Aizen schował znów kamień do kieszeni i raz jeszcze spojrzał na wypalony ślad w piersi martwego Shinigami.
– Nie podejrzewałem cię o taką… – machnął w jego stronę ręką – fantazyjność – zauważył tonem uprzejmej ciekawości.
Ulquiorra zadrżał nieznacznie.
– Czy popełniłem błąd? – Głos miał czysty, choć w oczach pojawił się cień niepokoju. – Jeśli sobie tego, Panie, nie życzysz, mog…
Aizen podniósł dłoń i uciszył go jednym płynnym ruchem.
– Jeśli odnajdujesz w tym rozkosz – rzekł łagodnie, niemal z troską – nie mam zamiaru ci jej odbierać.
Ulquiorra skłonił głowę, lecz spojrzenie miał utkwione w ziemi. Gdzieś w oddali słychać było echo kroków – zupełnie inne, obce, wciąż jeszcze niczego nieświadome. Aizen spojrzał znów na ciała. Zamarłe w przerażeniu zbite pionki.
Śmieci do wyrzucenia.
– Wiem, jak trudno jest nosić ten ciężar – powiedział w końcu, odwracając wzrok na Ulquiorrę i przywołując pewną dozę melancholii, której wcale nie czuł. – I jeśli cokolwiek może odjąć nam tej wagi, nie rezygnujmy z tego.
[kliknij, by pokolorować]