POGŁOS DZIEWIĄTY



Błysk setek tysięcy szmaragdowych iskier w formie lancy przeszył powietrze. Trafił tuż koło ucha; tuż przy motylu siedzącym na masce skrywającej policzek. Motyl zatrzepotał skrzydłami i rozpadł się w nicość. Giichi kątem oka dostrzegło, jak lanca wbija się w piach niedaleko i lśni. Lśni mocą, którą dobrze znało i rozumiało. Mocą, która w każdej chwili mogła stać się jeszcze potężniejsza. 

Giichi miało tego pewność.

– Jesteś wreszcie, Ulquiorra-kun! – Wstało śmiałe i uniosłszy dłoń, pomachało nią serdecznie. – Giichi czekało na ciebie. 

Zza mocno ściśniętego paska prostej sukni bielszej od piachu wysupłało pióro. Jak zwykle w takiej chwili w onym spojrzeniu widać było życzliwą uciechę. Tylko czy Ulquioirra również taką czuł? Ich spotkania, wprawdzie coraz rzadsze, a bardziej porywcze, chyba wciąż dawały o tym znać… Giichi nie chciało w to wątpić, bo i nie chciało tracić tej nadziei. A choć na twarzy towarzysza nie widziało jeszcze nigdy cienia uśmiechu, w czasie tych wszystkich wspólnych godzin – spędzonych głównie w starciu, na rozmowie czy w zupełnej ciszy – coś jednak dostrzegało w oczach młodego Vasto Lorde. Coś na wzór odprężenia, tak pasującego do wiecznej nocy Hueco Mundo. Siła budowała w Ulquiorze ład, a kontrola, którą zdawał się odzyskiwać po ich gawędach – mogła nieść za sobą spokój. Mogła, lecz czy Ulquiorra wciąż tego chciał? Tego, czego w zamku Las Noches, przy boku Aizena i jego Espady próżno było szukać. Może to właśnie dlatego Ulquiorra nadal tu przychodził. I po to, by mówić, i by słuchać…

Tego Giichi pewność chciało mieć.

–  Czy nie miałbyś ochoty aby najpierw troszkę tu posiedzieć? Możesz opowiedzieć, co tym razem wydarzyło się tam, na…

Już miało kolejny raz wspomnieć zamek, delikatnie może i podpytać o kolejny plan; a może pozwolić, by Ulquiorra znów sam wspomniał filary, numer czwarty i tamten czas, który do dziś tak bardzo bolał ich oboje. Ale naraz lanca zalśniła na nowo, wyszarpała się z piachu i wróciła Ulquiorze do rąk. Biały Pusty mocno ścisnął na niej palce. 

– Zamknij go w swych skrzydłach, Murciélago.

Giichi miało pewność, że tym razem nici z rozmowy.

Wstało prędko, jeszcze zanim na Ulquiorze zgasły równie szmaragdowe płomienie, a maska Pustego przybrała kształt rogatego hełmu. Giichi trzymało pióro już nie po to, by kreślić motyle.

– Zakosztuj słowa, Toshiyuki!

Stalówka rozbłysła identycznym szmaragdem; w blasku stała się szablą, długą i cienką niby żądło. Giichi cięło nią z lekkością, a na długości cięcia pojawił się promień – światło zbite w twardą strzałę. Wystrzeliła w kierunku Ulquiorry; ten trzasnął czarnym jak cień skrzydłem i rozwiał ją w pył. Drugi promień zblokował lancą, trzeci zbił drobnym cero. Żaden z czterdziestu czterech pocisków nie zbliżył się nawet o cal.

– No, dalej! – zachęciło Giichi. – Chyba że nadal masz zamiar się tak miotać.

Jak na zawołanie Ulquiorra zrobił pół kroku w przód. Długie włosy rozwiały się w zielonych płomieniach; płomieni tych Giichi nie widziało jednak w jego oczach. Spokój, które młody Vasto Lorde wreszcie osiągał w tej formie, budził jeszcze większe uznanie. Lecz czy ten sam spokój aby dało się poznać w jego zachowaniu? Ulquiorra trzasnął ze trzy razy lancą o piach, zatrzepotał skrzydłami i ruszył w natarciu. Giichi machnęło szablą, a z powietrza kaskadą spłynęła tarcza reiatsu. Ulquiorra już chciał ją minąć, lecz Giichi okręciło się na palcach. Zatańczyło. Przerwawszy cięcie, zamknęło się w polu siłowym. Ulquiorra trzasnął w nie otwartą dłonią. 

– Czyżbyś był rozzłoszczony? – usłyszał.

Trzasnął w barierę znów.

– I gdzie jest teraz twoje opanowanie, Ulquiorra-kun?

Giichi ledwie drgało szablą, a już z wnętrza bariery wylatywały kolejne pociski. Ulquiorra odskoczył, by ich uniknąć, i skrył się w swoich skrzydłach; strzałki nieco go cofnęły. Bariera wreszcie się uchyliła, a Giichi wyszło z niej i podeszło, celując w niego szablą. 

– Dlaczego? – zapytało, gdy Pusty przed nim opuścił skrzydło, by spojrzeć mu w twarz. W tym spojrzeniu wciąż nie widziało zupełnie nic. – Dlaczego tak bardzo złościsz się, gdy nie możesz mnie skrzywdzić, Ulquiorra-kun?

Giichi wiedziało, że były rzeczy, o które nie powinno go pytać. Czuło jednak, że dotyka strun, które same chcą grać. Ulquiorra spojrzał na onego, już opanowany. Widziało ten wzrok. Wierzyło, że młodym Vasto wciąż dałoby się pokierować.

Lecz czy tym razem pewność ta nie zgubiła Giichi…?

– Daj spokój. – Szpada znów przybrała kształt pióra, a Giichi dźgnęło nim Pustego w pierś. Motyl zdawał się wyłonić wprost z Ulquiorry; radośnie przysiadł mu w wykrocie. – Już nie złość się, mój przyjacielu. – Schowało pióro za pas i wyciągnęło rękę.

Ulquiorra spojrzał uważnie wpierw na nią, potem prosto w oczy. Giichi, ku swojemu zaskoczeniu, w spojrzeniu tym dostrzegło chyba smutek i żal. Zabrało dłoń, gdy Ulquiorra swoje wsunął do kieszeni.

– Bo wiesz, że nie musisz się gniewać, Ulquiorra-kun. Wiesz to, prawda?

Oszczędne kiwnięcie.

– Nie musisz gniewać się na mnie, tak jak nie musisz wciąż gniewać się, że zostałeś czwarty.

Ledwo dostrzegalne skrzywienie ust cienkich jak groty strzał.

– Twa siła, Ulqui-kun, godna jest pozazdroszczenia. Niejeden Vasto tak młody jak ty chciałby być na twoim miejscu. Takim jak ty pisane są – na słowa te Giichi zakreśliło w powietrzu piórem – wielkie czyny. Możesz po nie sięgnąć spokojem lub gniewem. I dlatego – wzięło głęboki wdech – uważaj na siebie. Nigdy nie pozwól, by tamto miejsce cię…

Gdy Giichi podniosło głowę i wpierw spojrzało wymownie na zamek Las Noches, a zaraz potem prosto w oczy Ulquorry, z marszu dostrzegłszy jego ostry wzrok, wiedziało już, że popełniło błąd. Smutek i żal, jeszcze chwilę wcześniej dostrzegalne na twarzy Vasto Lorde, zniknęły, a ich miejsce zajęło wyraźne rozjątrzenie.

– Nie zaczynaj.

– Nie pozwól, by tamto miejsce cię zmieniło, Ulquiorra-kun. 

– Doprawdy nie muszę tego znów słuchać…

– Nie pozwól, by ktoś cię wykorzystywał.

– Milcz! – Ulquiorra wyprostował się i trzasnął ogonem o piach.

– Nie! – Giichi machnęło ręką, dając mu znak, by to on zamilkł. – Musisz mnie wreszcie wysłuchać! Spójrz na siebie! – Ręką wrócił przed twarz i wycelował palcem wprost w Ulquiorrę. – Nic ci stamtąd nie zostaje poza gniewem, który tam tłumisz, a który przychodzisz wyładować właśnie tu. Już Giichi cię przejrzało!

Dopiero teraz nabrało tej pewności. Dopiero teraz przejrzało na oczy; jak mogło w nieskończoność dopuszczać do tego, by ten tutaj pogubił się aż tak? Giichi patrzyło nań i widziało tylko cień swoich win. 

Cień? Jaki cień? Chyba supernovą!

Jak mogło być takie naiwne; dać broń i tak szybko wypuścić taką siłę w świat! I skąd pewność, że siła ta nie przyczyniła się do tego wszystkiego!

– Nie bywasz tu po nic więcej, Ulquiorra. Już po nic więcej, tylko by uczyć się siać strach. I drażni cię, kiedy kogoś nim dotknąć nie możesz. – Giichi spoważniało. Wzięło głębszy wdech i dało sobie tych kilka sekund, by się uspokoić. 

Nie, nie powinno mieć pretensji do Ulquiorry; to ono przecież zawiniło. To ono nie dopilnowało zbyt wielu spraw. To ono postarało się zbyt słabo. I teraz ma przed sobą supernovą niekontrolowaną. I złości się, że tak gwałtownie bije z niej tak okrutny blask.

Spojrzało nań żałośnie.

– Jest jeszcze szansa, by to zmienić – wyszeptało. – Chodź, Giichi coś ci pokaże.


***


Nie minęło tak dużo czasu. Zresztą tu, w Karakurze, gdzie każdy dzień wyglądał zupełnie tak samo, czas okazywał się pojęciem bardziej względnym niż w Społeczności Dusz. Wprawdzie płynął, ale Urahara tego nie odczuwał.

A może wcale nie. 

Może tylko tak mu się wydawało – z tą całą swoją bezsensownością, bezczynnością, bezradnością czuł się po prostu beznadziejnie. I jeszcze to całodzienne obserwowanie, jak Puści panoszą się po mieście, a dawni kompani przybywają żywym na ratunek, wcale nie pomagało. Utwierdzało go jedynie w przekonaniu, że nie ma w tym wielu szczytnych idei; nie pomoc była celem samym w sobie. 

Była nim… rozrywka.

To w oparciu o nią działała część kapitanów, a swoimi przekonaniami z czasem zarażała tych oficerów, którzy wciąż jeszcze wierzyli w jakieś wyższe wartości. Gdyby Kyōraku, Kuchiki czy Zaraki w rzeczywistości chcieli przywracać porządek światu, zrobiliby to dawno, nie czekając na ciekawsze okazje, większe wyzwania. Co ważne – i od tej myśli Kisuke nie potrafił już tak łatwo odwrócić uwagi – Puści zdawali się mieć kompletnie tak samo. Przecież do miasta nie przybywają ot tak Vasto Lorde, nie przybywają żadni Arrancarzy! Silny walczy z silnym, słaby – ze słabym. A on? Z kim on miałby niby…

Uśmiechnął się ponuro. Oczywiście, że z nim. Oczywiście, że z pierdolonym Aizenem. 

Kisuke pamiętał to uczucie sprzed kilku dni, gdy zobaczył go w portalu garganty. Zacisnął pięść. Wściekał się na siebie, bo go nie dopadł czy raczej dlatego, że tak samo obserwował wtedy sytuację z daleka? Ta myśl z marszu nasunęła kolejną; no bo niby dlaczego Aizen w ogóle miałby się tam zjawić? Czego właściwie chciał…? Kisuke spochmurniał, ale rozluźnił palce i spojrzał na swoją dłoń. Sam przybył tam wtedy, by spojrzeć na ten wynalazek. Tak – jedno spojrzenie wystarczyło, by poznać, że nie był to zwykły Pusty, a efekt hollowfikowania. I to nawet dość godny uznania… Brew nie drgnęła Kisuke, gdy od razu w myśli oszacował, ile mniej-więcej dusz Shinigami musiało je napędzać. Samo stworzenie też nie wyglądało wtedy na bezrozumne; wyglądało jakby… cierpiało. Jakby dusze w nim kotłowały się i kumulowały energię, która nie znajdowała ujścia. Nic dziwnego, że hollowfikowanie sprawiało taki ból, a szansa na przeżycie malała wprost proporcjonalnie do liczby dusz. Zapewne Aizen zgromadził ich tyle, ile tamten Pusty jednak nie był gotowy przyjąć. Źle wyliczył, więc przegrał, ot, logika. A może zużył zbyt słabych Shinigami…? To dlatego Pusty okazał się tak słaby, że zwykła Quincy i ten przygłup Shiba dali mu radę. 

Gdyby Pusty Aizena był silny, przybyłby Zaraki. Tymczasem wraz z Wszechkapitanem wysokie stołki, szanowna rada, szafowali głównie oficerami albo jak kapitanem, to takim właśnie Komamurą, Hitsugayą albo Isshinem Shibą. Tych to dopiero tak łatwo było zapędzić w kozi róg…

Przetrwaj lub zgiń, huh? 

Gdy był jeszcze po drugiej stronie, Urahara nie dostrzegał tego tak jasno; jasność miał dopiero tu. Tu, na środku ulicy, stojąc nieco w oddali i kolejny raz obserwując, kto w rzeczywistości poświęca czas, energię i siłę na tę niekończącą się… farsę? Może właśnie dlatego go wysiudali… Bali się go, był dla nich zbyt niebezpieczny. 

Dlaczego więc, do cholery, tak bardzo nie chcecie niczego zrobić z Aizenem?!

Urahara nawet nie zauważył, jak zaczął oddychać ciężko i nieregularnie, a z każdym wydechem nozdrza nieznacznie rozszerzały mu się, dopóki mocniej nie zacisnął szczęki. 

– Jeśli wy nie chcecie, chętnie zajmę się nim ja.

Wszystko spoko, ale… jak?

Plan, który przyszedł mu niedawno do głowy, nie dość, że zająłby co najmniej z kilkunaście lat, to jeszcze – jakby to Yoruichi stwierdziła – sam w sobie wydawał się ostro popieprzony. Urahara znał różne sztuczki, może i nawet udałoby mu się stworzyć ten eliksir miłosny, ale do tego czasu Aizen wyrżnie połowę co gorszych pionków w Społeczności Dusz. A winą obarczy pewnie Pustych. Może sam ich wpuszcza i pod ich obecność wykrada dusze? Kisuke wiedział, że tak mogło być. A wiedział to, bo gdyby nim był, zrobiłby dokładnie to samo. Z tą różnicą, że on pewnie nie jebnąłby się aż tak dramatycznie w obliczeniach…

Naraz odwrócił twarz. To reiatsu, które właśnie poczuł gdzieś ze dwa, nie, trzy skrzyżowania dalej, nie było wprawdzie wybitnie silne, by przypominało od razu kapitana, ale nie było też wybitnie słabe; Urahara wiedział już, do kogo należało. Do kogo należały oba, ba, wszystkie trzy. Odwrócił się więc cały i w resztkach zbyt wolnego błyskroku ruszył przed siebie niby cień. 

Ishida Ryūken, Shiba Isshin i… Kurosaki Masaki. Quincy, której wtedy skosztował tamten Pusty, a która na odległość paru skrzyżowań cuchnęła właśnie nim. Pędząc tam, ale udając, że wcale nie – że wcale się nie spieszy i że na tej ulicy to tak w ogóle znalazł się przypadkiem – Urahara miał świadomość, że uśmiech, który jawił mu się na twarzy, powinien czym prędzej z niej zdjąć. Jeszcze zanim w ogóle go zobaczą. Jak niby wtedy mieliby chętniej skorzystać z jego… pomocy?

Może nawet obejdzie się bez eliksiru.


***


Rude włosy do ramion miała lepkie od krwi, jak i lepkie od krwi dłonie miał Shiba, którymi musiał ją wcześniej gładzić. Nie stała już samodzielnie na nogach, a opierała się nieporadnie i o niego, i o Ishidę; Urahara zatrzymał się tuż przed nimi z Benihime w dłoni. Jedno porozumiewawcze spojrzenie, jedno „Jeżeli chcecie, by przeżyła, chodźcie za mną…” wystarczyło, aby ruszyli za nim prawie że bez słów. 

– Gdzie my właściwie jesteśmy…? – zaczął Ishida, dopiero gdy znaleźli się tuż pod budynkiem. 

– W najzwyklejszym sklepiku, nie przejmuj się niczym. – Urahara wyciągnął z kieszeni klucz i podszedł do drzwi. 

Kątem oka spostrzegł, jak Shiba pozwolił, by Masaki bezwiednie padła mu w ramiona, a następnie wziął ją na ręce. Gdy tylko Kisuke przekręcił klucz i otworzył drzwi, ten ślepo zapatrzony w nią dureń niemalże wbiegł przed nim i wyrżnął o wysoki próg.

– Ostrożnie, przyjacielu! – krzyknął Urahara i uśmiechnął się życzliwie. – Do diaska, ktoś miał tu kiedyś przykleić kartkę z ostrzeżeniem…

Kolejne drzwi, które Kisuke im otworzył, prowadziły na zaplecze, a następnym przejściem okazała się klapa w podłodze. Urahara domyślał się, że może obudzić to w gościach pewne wątpliwości i już szykował na to jakąś kreatywną odpowiedź, gdy Ishida zapytał:

– A ty kim właściwie jesteś?

Kisuke uśmiechnął się szczerze.

– Najzwyklejszym sklepi…

– Nie – przerwał mu chłodno Shiba. – Ja dobrze wiem, kim jesteś, Urahara Kisuke. Kim jesteś i co zrobiłeś.

Usłyszawszy odpowiedź, Ishida tylko zmarszczył brwi.

– C-co? Czyli że chcesz zostawić ją w rękach tego szaleńca?!

– Tylko w rękach tego szaleńca wasza gołąbeczka ma szansę na przeżycie – odparł Kisuke, poważniejąc i patrząc surowo spod kapelusza. – Nie zrobiłem tego dla uciechy, Shiba. Moją wersję zdarzeń znasz. Możesz w nią wierzyć. – Schylił się, aby unieść klapę. Huknęła o parkiet. – Albo i nie wierzyć, nadal jednak uważam, że postąpiłem słusznie. Tak samo postąpiłbym drugi raz. A teraz… – Otrzepał ręce z pyłu, stanął tuż przed drabiną, odwrócił się i postawił nogę wpierw na pierwszym, a potem drugim stopniu; sandały klekotały o stal, gdy schodził. – Teraz za słuszne uważam to samo zrobić z nią. Pracujesz z Hirako, widzisz go, znasz też ryzyko! Możesz je podjąć albo i nie! – krzyknął z dołu, a w jego głosie wybrzmiał cień wesołości.

– Ciebie to bawi?! – ryknął Ryūken, by zaraz zwrócić się do Isshina: – Ty chyba nie zamierzasz…

– Pomóż mi – warknął stanowczo Shiba i już po chwili pakował się w dół z drobną Masaki w szerokich ramionach.

Kawał głupa, pomyślał Urahara, po czym zwrócił się do tego drugiego.

– Ależ nie, przyjacielu mojego przyjaciela! – uśmiechnął się smutno. – Bawi mnie tylko przewrotność losu.

Gdy obaj zeszli wreszcie w dół, Kisuke już czekał na nich w oddali. 

– Zanieście ją tam. Zaraz wracam. – Stanowczo wskazał miejsce przy skałach, przy którym nadal znajdował się rozłożony stół. 

Sam niemal w biegu, o ile dało się biec po drabinie w klapkach, szybko wrócił z powrotem na górę, do siebie. Sięgnął w stronę półki po garść pomarańczowych tubek, które wrzucił do kieszeni płaszcza; z szuflady poniżej wyciągnął mosiężną szkatułkę. Otworzył ją na biurku i wyjął flakonik oraz sterylnie zapakowaną strzykawkę, które wsunął do kieszeni numer dwa, po czym rzucił się w stronę ukrytej pod łóżkiem skrzyni. Gdy ją otworzył, hōgyoku błysnęło mu w twarz. Wciąż tliło się energią dusz, choć już nie tak wesoło jak kiedyś… Urahara obejrzał je dokładnie z każdej ze stron. 

– Wystarczysz – mruknął i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. 


       ***


Giichi zatrzymało się dopiero na wysokim zboczu chłodnych wydm. Usiadło na piasku i wpatrzyło się w coś; drobne, połyskujące zieloną łuną motyle otaczały je, a ono swoimi długimi rękami otaczało podkulone nogi. Ulquiorra dłuższy czas szedł za onym w pewnej odległości, z powszednią sobie dozą indyferencji. Dobrze wiedział, co znajduje się w oddali, za zboczem. Las Menosów niczym nie był już w stanie go zaskoczyć.

– Spójrz, Ulquiorra-kun. – Giichi wskazało palcem przed siebie, gdy do zbocza został Ulquiorze krok, może dwa.

Nie wyciągnąwszy rąk z kieszeni, spojrzał w dół. Przyłapał siebie na tym, że palce obu dłoni z całych sił zacisnął w pięści. Zmusił się, by je rozluźnić, dopiero wtedy, gdy przeszło mu przez myśl, iż doza indyferencji do czegoś go jednak powinna zobowiązywać. Obojętność, na którą sam się skazywał, pomagała mu zachować grunt. Grunt to zachować spokój, czyż nie…?

Przecież to właśnie spokoju Giichi od niego oczekiwało. Zresztą co innego Ulquiorra miałby teraz innego czuć? Czy do uczuć nie potrzeba było czasem serca? Ulquiorra nie czuł, żeby coś w nim biło. Spuścił wzrok i zapatrzył się w ziejącą pustkę między obojczykami. Ten widok też mu się nie spodobał.

– Nic nie powiesz? – Giichi kiwało się to w przód, to w tył, wciąż kuląc nogi.

Ulquiorra nie chciał nic mówić. I choć nie chciał też patrzeć na to, co miał przed sobą, jakoś nie potrafił wyrzucić z głowy tego widoku. Widoku kołyszącego się w oddali Lasu Menosów, a wzdłuż niego – ścieżki wyścielonej z kości i ciał. Ścierwa Pustych – tak młodych, jak i starych – wolno obracały się w pył ukołysany wiatrem. Ulquiorra nieznacznie zmarszczył czoło, gdy dotarło do niego, że nigdy wcześniej nie widział pokłosia aż takiego pogromu.

– Jego ludzie zabili prawie wszystkich. Prawie wszystkich tych, którzy odważyli się wyjść z Lasu, Ulquiorra-kun. Ty też kiedyś tak wyszedłeś, pamiętasz to? Wyszedł każdy z nas.

Pamiętał. Pamiętał, gdy był jeszcze bardzo młodym Pustym, ledwo białym jak śnieg Adjuchasem. Jak odważył się wyjść na wielką pustynię, umocniony już, a wciąż jeszcze słaby. To Giichi dało mu szansę, by mógł urosnąć w siłę jak niewielu pozostałych. Ale fakt faktem szansę wyjścia z Lasu dostali wszyscy. Tej nocy nie dostał jej nikt.

Ulquiorra nie musiał pytać: kto. Nie to pytanie cisnęło mu się na usta. Gdyby miał zadać jedno jedyne, byłoby to raczej: po co…?

– On – szepnęło Giichi rozżalone. – Ten, w którego tak bardzo wierzysz, robi z nimi rzeczy, o których tak bardzo wolałbyś nie wiedzieć. Które ukrywasz przed sobą, Ulquiorra-kun. – Wstało i otrzepało piach. – Giichi nie wie tylko, czy to wciąż godne współczucia, czy już nie.

– Ty… nie rozumiesz zupełnie nic… – Ulquiorra pokręcił głową opieszale. – Bo i nie jesteś tam, nie znasz odpowiedzi – fuknął z urazą. – Zna je tylko Aizen-sama, on przywraca równowagę, Aizen-sama o nas wszystkich dba. Aizen-sama…

– Ten twój Aizen-sama tworzy armię z naszych braci, drogi Quatro Espado. Tworzy ją tak przeciwko ludziom, jak i nam. Przeciw Shinigami, przeciw bogom, przeciw wszystkiemu, co znasz. Żal… – jeszcze mocniej ściszyło głos. – Giichi cię żal, przyjacielu. Nie przychodź już, to był nasz ostatni raz. Ono nie będzie już prowokowało twych sił, byś wykorzystywał je na jego modłę. Jeśli właśnie tego chcesz – machnął głową w stronę Lasu Menosów – od dziś musisz radzić sobie sam.

Ulquiorra chwilę szukał odpowiednich słów, ale tylko przełknął ślinę. Ślinę gorzką jak rozżalenie, które gdzieś tam jeszcze się w nim tliło. On, Vasto Lorde Quatro Espada na usługach Pana, Ulquiorra Cifer, nie wiedział tylko, wobec kogo mocniej je czuł.


***


Giichi widziało, jak grdyka Ulquiorry poruszyła się znacząco. Liczyło, naprawdę liczyło!, że młody Vasto powie cokolwiek więcej, ale wiedziało już, że to nie nastąpi, gdy tylko ciężką ciszę wiecznej nocy przerwało echo niosące z oddali szczery śmiech i radosne pokrzykiwanie.

– Giichi-kun! Ulquiorra-kun! 

Na ten głos oboje odwrócili się, zmieszani. Na szczycie jednej z wyższych, bliżej położonych wydm stał i machał do nich Ichimaru Gin. 

– Nie chciałbym przerywać wam tej rozkosznej zabawy, ale przynoszę ważny komunikat. Aizen-sama…

Gin skierował uśmiechniętą twarz w stronę Ulquiorry. Ten, jak na zawołanie, wyprostował się jeszcze bardziej niż zwykle, Giichi dostrzegło w nim znajomy błysk. 

– Aizen-sama cię wzywa. Ma dla ciebie zadanie.

Ulquiorra nie zaszczycił ich obu już nawet spojrzeniem. W dłoni z nicości sformowała mu się zielona lanca, a smoliste skrzydła rozpostarły się szeroko. Ulquiorra zacisnął palce na drzewcu, a skrzydła z prędkością strzały poniosły go w dal. Gin tymczasem wsadził ręce do kieszeni i już ruszyłby za nim wolnym krokiem w kierunku Las Noches, ale raz jeden się obejrzał. Uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Naprawdę wierzysz, że… – wyszeptał, otwierając oczy nieco szerzej – …mogłoby nam się to udać?

Giichi cicho westchnęło i, choć bardzo tego robić nie chciało, wzruszyło ramionami. Ze zmarszczonym czołem patrzyło za Ulquiorrą w dal.



Manga Bleach; Rozdział 534, strony 3-18

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X | X