o skrytych w cieniu motywach i konsekwencjach czynów
Błysk setek tysięcy szmaragdowych iskier w formie lancy
przeszył powietrze. Trafił tuż koło ucha; tuż przy motylu siedzącym na masce
skrywającej policzek. Motyl zatrzepotał skrzydłami i rozpadł się w nicość.
Giichi kątem oka dostrzegło, jak lanca wbija się w piach niedaleko i lśni. Lśni
mocą, którą dobrze znało i rozumiało. Mocą, która w każdej chwili mogła stać
się jeszcze potężniejsza.
Giichi miało tego pewność.
– Jesteś wreszcie, Ulquiorra-kun! – Wstało śmiałe i uniósłszy
dłoń, pomachało nią serdecznie. – Giichi czekało na ciebie.
Zza mocno ściśniętego paska prostej sukni bielszej od piachu
wysupłało pióro. Jak zwykle w takiej chwili w onym spojrzeniu widać było
życzliwą uciechę. Tylko czy Ulquiorra również taką czuł? Ich spotkania,
wprawdzie coraz rzadsze, a bardziej porywcze, chyba wciąż dawały o tym znać…
Giichi nie chciało w to wątpić, bo i nie chciało tracić tej nadziei. A choć na
twarzy towarzysza nie widziało jeszcze nigdy cienia uśmiechu, w czasie tych
wszystkich wspólnych godzin – spędzonych głównie w starciu, na rozmowie czy w
zupełnej ciszy – coś jednak dostrzegało w oczach młodego Vasto Lorde. Coś na
wzór odprężenia, tak pasującego do wiecznej nocy Hueco Mundo. Siła budowała w
Ulquiorze ład, a kontrola, którą zdawał się odzyskiwać po ich gawędach – mogła
nieść za sobą spokój. Mogła, lecz czy Ulquiorra wciąż tego chciał? Tego, czego
w fortecy Las Noches, przy boku Aizena i jego Espady próżno było szukać. Może
to właśnie dlatego Ulquiorra nadal tu przychodził. I po to, by mówić, i by
słuchać…
Tego Giichi pewność chciało mieć.
– Czy nie miałbyś ochoty aby najpierw troszkę tu
posiedzieć? Możesz opowiedzieć, co tym razem wydarzyło się tam, na…
Już miało kolejny raz wspomnieć fortecę, delikatnie może i
podpytać o kolejny plan; a może pozwolić, by Ulquiorra znów sam wspomniał
filary, numer czwarty i tamten czas, który do dziś tak bardzo bolał ich oboje.
Ale naraz lanca zalśniła na nowo, wyszarpała się z piachu i wróciła Ulquiorze
do rąk. Biały pusty mocno ścisnął na niej palce.
– Zamknij go w swych skrzydłach, Murciélago.
Giichi miało pewność, że tym razem nici z rozmowy.
Wstało prędko, jeszcze zanim na Ulquiorze wykwitły równie
szmaragdowe płomienie, a maska pustego przybrała kształt rogatego hełmu. Giichi
trzymało pióro już nie po to, by kreślić motyle.
– Zakosztuj słowa, Toshiyuki!
Stalówka rozbłysła identycznym szmaragdem; w blasku stała
się szablą cienką niby żądło, Giichi kreśliło nią z lekkością, a w powietrzu
pojawił się promień – światło zbite w twardą strzałę. Wystrzeliła w kierunku
Ulquiorry; ten trzasnął czarnym jak cień skrzydłem i rozwiał ją w pył. Drugi
promień zblokował lancą, trzeci zbił drobnym cero. Żaden z czterdziestu
czterech pocisków nie zbliżył się nawet o cal.
– No, dalej! – zachęciło Giichi. – Chyba że nadal masz
zamiar się tak miotać.
Jak na zawołanie Ulquiorra zrobił pół kroku w przód. Długie
włosy rozwiały się w zielonych płomieniach; płomieni tych Giichi nie widziało
jednak w jego oczach. Spokój, które młody Vasto Lorde wreszcie osiągał w
tej formie, budził jeszcze większe uznanie. Lecz czy ten sam spokój aby dało
się poznać w jego zachowaniu? Ulquiorra trzasnął ze trzy razy lancą o piach,
zatrzepotał skrzydłami i ruszył w natarciu. Giichi machnęło szablą, a z
powietrza kaskadą spłynęła tarcza reiatsu. Ulquiorra już chciał ją minąć, lecz
Giichi okręciło się na palcach. Zatańczyło. Przerwawszy cięcie, zamknęło się w
polu siłowym. Ulquiorra trzasnął w nie otwartą dłonią.
– Czyżbyś był rozzłoszczony? – usłyszał.
Trzasnął w barierę znów.
– I gdzie jest teraz twoje opanowanie, Ulquiorra-kun?
Giichi ledwie drgało szablą, a już z wnętrza bariery
wylatywały kolejne pociski. Ulquiorra odskoczył, by ich uniknąć, i skrył się w
swoich skrzydłach; strzałki nieco go cofnęły. Bariera wreszcie się uchyliła, a
Giichi wyszło z niej i podeszło, celując w niego szablą.
– Dlaczego? – zapytało, gdy pusty przed nim opuścił
skrzydło, by spojrzeć mu w twarz. W tym spojrzeniu wciąż nie widziało zupełnie
nic. – Dlaczego tak bardzo złościsz się, gdy nie możesz mnie skrzywdzić,
Ulquiorra-kun?
Giichi wiedziało, że były rzeczy, o które nie powinno go
pytać. Czuło jednak, że dotyka strun, które same chcą grać. Ulquiorra spojrzał
na onego, już opanowany. Widziało ten wzrok. Wierzyło, że młodym Vasto wciąż
dałoby się pokierować.
Lecz czy tym razem pewność ta nie zgubiła Giichi…?
– Daj spokój. – Szabla znów przybrała kształt pióra, a
Giichi dźgnęło nim pustego w pierś. Motyl zdawał się wyłonić wprost z
Ulquiorry; radośnie przysiadł mu w wykrocie. – Już nie złość się, mój
przyjacielu. – Schowało pióro za pas i wyciągnęło rękę.
Ulquiorra spojrzał uważnie wpierw na nią, potem prosto w
oczy. Giichi, ku swojemu zaskoczeniu, w spojrzeniu tym dostrzegło chyba żal.
Zabrało dłoń, gdy Ulquiorra swoje wsunął do kieszeni.
– Bo wiesz, że nie musisz się gniewać, Ulquiorra-kun. Wiesz
to, prawda?
Oszczędne kiwnięcie.
– Nie musisz gniewać się na mnie, tak jak nie musisz wciąż
gniewać się, że zostałeś czwarty.
Ledwo dostrzegalne skrzywienie ust cienkich jak groty
strzał.
– Twa siła, Ulquiorra-kun, godna jest pozazdroszczenia.
Niejeden Vasto tak młody jak ty chciałby być na twoim miejscu. Takim jak ty
pisane są – na słowa te Giichi zakreśliło w powietrzu piórem – czyny wielkie.
Możesz po nie sięgnąć spokojem lub gniewem. I dlatego – wzięło głęboki wdech –
uważaj na siebie. Nigdy nie pozwól, by tamto miejsce cię…
Gdy Giichi podniosło głowę i wpierw spojrzało wymownie na fortecę
Las Noches, a zaraz potem prosto w oczy Ulquiorry, z marszu dostrzegłszy jego
ostry wzrok, wiedziało już, że popełniło błąd. Smutek i żal, jeszcze chwilę
wcześniej dostrzegalne na twarzy Vasto Lorde, zniknęły, a ich miejsce zajęło
wyraźne rozjątrzenie.
– Nie zaczynaj.
– Nie pozwól, by tamto miejsce cię zmieniło,
Ulquiorra-kun.
– Doprawdy nie muszę tego znów słuchać…
– Nie pozwól, by ktoś cię wykorzystywał.
– Milcz! – Ulquiorra wyprostował się i trzasnął ogonem o
piach.
– Nie! – Giichi machnęło ręką, dając mu znak, by to on
zamilkł. – Musisz mnie wreszcie wysłuchać! Spójrz na siebie! – Ręką wrócił
przed twarz i wycelował palcem wprost w Ulquiorrę. – Nic ci stamtąd nie zostaje
poza gniewem, który tam tłumisz, a który przychodzisz wyładować właśnie tu. Giichi
już cię poznało!
Dopiero teraz nabrało tej pewności. Dopiero teraz przejrzało
na oczy; jak mogło w nieskończoność dopuszczać do tego, by ten tutaj pogubił
się aż tak? Giichi patrzyło nań i widziało tylko cień swoich win.
Cień? Jaki cień? Supernową!
Jak mogło być takie naiwne; dać broń i tak szybko wypuścić
taką siłę w świat! I skąd pewność, że siła ta nie przyczyniła się do tego
wszystkiego!
– Nie bywasz tu po nic więcej. Już po nic więcej, tylko by
uczyć się siać strach. I drażni cię, kiedy kogoś nim dotknąć nie możesz. –
Giichi spoważniało. Wzięło głębszy wdech i dało sobie tych kilka sekund, by się
uspokoić.
Nie, nie powinno mieć pretensji do Ulquiorry, to ono
przecież zawiniło. To ono nie dopilnowało zbyt wielu spraw. To ono postarało
się zbyt słabo. I teraz ma przed sobą supernową niekontrolowaną. I złości się,
że gwałtownie bije z niej tak okrutny blask.
Spojrzało nań żałośnie.
– Jest jeszcze szansa, by to zmienić – wyszeptało. – Chodź,
Giichi coś ci pokaże.
***
Nie minęło tak dużo czasu. Zresztą tu, w Karakurze, gdzie
każdy dzień wyglądał zupełnie tak samo, czas okazywał się pojęciem bardziej
względnym niż w Społeczności Dusz. Wprawdzie płynął, ale Urahara tego nie
odczuwał.
A może wcale nie.
Może tylko tak mu się wydawało – z tą całą swoją
bezsensownością, bezczynnością, bezradnością czuł się po prostu beznadziejnie.
I jeszcze to całodzienne obserwowanie, jak Puści panoszą się po mieście, a
dawni kompani przybywają żywym na ratunek, wcale nie pomagało. Utwierdzało go
jedynie w przekonaniu, że nie ma w tym wielu szczytnych idei; nie pomoc była
celem samym w sobie.
Była nim… rozrywka.
To w oparciu o nią działała część kapitanów, a swoimi
przekonaniami z czasem zarażała tych oficerów, którzy wciąż jeszcze wierzyli w
jakieś wyższe wartości. Gdyby Kyōraku, Kuchiki czy Zaraki w rzeczywistości
chcieli przywracać porządek światu, zrobiliby to dawno, nie czekając na
ciekawsze okazje, większe wyzwania. Co ważne – i od tej myśli Kisuke nie
potrafił już tak łatwo odwrócić uwagi – Puści zdawali się mieć kompletnie tak
samo. Przecież do miasta nie przybywają ot tak Vasto Lorde, nie przybywają
żadni arrancarzy! Silny walczy z silnym, słaby – ze słabym. A on? Z kim on
miałby niby…
Uśmiechnął się ponuro. Oczywiście, że z nim. Oczywiście, że
z pierdolonym Aizenem.
Kisuke pamiętał to uczucie sprzed kilku dni, gdy zobaczył go
w portalu garganty. Zacisnął pięść. Wściekał się na siebie, bo go nie dopadł
czy raczej dlatego, że tak samo obserwował wtedy sytuację z daleka? Ta myśl z
marszu nasunęła kolejną; no bo niby dlaczego Aizen w ogóle miałby się tam
zjawić? Czego właściwie chciał…? Kisuke spochmurniał, ale rozluźnił palce i
spojrzał na swoją dłoń. Sam przybył tam wtedy, by spojrzeć na ten wynalazek.
Tak – jedno spojrzenie wystarczyło, by poznać, że nie był to zwykły pusty, a
efekt hollowfikowania. I to nawet dość godny uznania… Brew nie drgnęła Kisuke,
gdy od razu w myśli oszacował, ile mniej-więcej dusz Shinigami musiało je
napędzać. Samo stworzenie też nie wyglądało wtedy na bezrozumne; wyglądało
jakby… cierpiało. Jakby dusze w nim kotłowały się i kumulowały energię, która
nie znajdowała ujścia. Nic dziwnego, że hollowfikowanie sprawiało taki ból, a
szansa na przeżycie malała wprost proporcjonalnie do liczby dusz. Zapewne Aizen
zgromadził ich tyle, ile tamten pusty jednak nie był gotowy przyjąć. Źle
wyliczył, więc przegrał, logika. A może zużył zbyt słabych Shinigami…? To
dlatego pusty okazał się tak słaby, że zwykła Quincy i ten przygłup Shiba dali
mu radę.
Gdyby pusty Aizena był silny, przybyłby Zaraki. Tymczasem
wraz z Wszechkapitanem wysokie stołki, szanowna rada, szafowali głównie
oficerami albo jak kapitanem, to takim właśnie Komamurą, Hitsugayą albo
Isshinem Shibą. Tych to dopiero łatwo było zapędzić w kozi róg…
Przetrwaj lub zgiń, huh?
Gdy był jeszcze po drugiej stronie, Urahara nie
dostrzegał tego tak jasno; jasność miał dopiero tu. Tu, na środku ulicy, stojąc
nieco w oddali i kolejny raz obserwując, kto w rzeczywistości poświęca czas,
energię i siłę na tę niekończącą się… farsę? Może właśnie dlatego go wysiudali…
Bali się go, był dla nich zbyt niebezpieczny.
Dlaczego więc, do cholery, tak bardzo nie chcecie niczego
zrobić z Aizenem?!
Urahara nawet nie zauważył, jak zaczął oddychać ciężko i
nieregularnie, a z każdym wydechem nozdrza nieznacznie rozszerzały mu się,
dopóki mocniej nie zacisnął szczęki.
– Jeśli wy nie chcecie, chętnie zajmę się nim ja.
Wszystko spoko, ale… jak?
Plan, który przyszedł mu niedawno do głowy, nie dość, że
zająłby co najmniej z kilkanaście lat, to jeszcze – jakby to Yoruichi
stwierdziła – sam w sobie wydawał się ostro popieprzony. Urahara znał różne
sztuczki, może i nawet udałoby mu się stworzyć ten eliksir miłosny, ale do tego
czasu Aizen wyrżnie połowę co gorszych pionków w Społeczności Dusz. A winą
obarczy pewnie pustych. Może sam ich wpuszcza i pod ich obecność wykrada dusze?
Kisuke wiedział, że tak mogło być. A wiedział to, bo gdyby nim był, zrobiłby
dokładnie to samo. Z tą różnicą, że on pewnie nie jebnąłby się aż tak
dramatycznie w obliczeniach…
Naraz odwrócił twarz. To reiatsu, które właśnie poczuł
gdzieś ze dwa, nie, trzy skrzyżowania dalej, nie było wprawdzie wybitnie silne,
by przypominało od razu kapitana, ale nie było też wybitnie słabe; Urahara
wiedział już, do kogo należało. Do kogo należały oba, ba, wszystkie trzy.
Odwrócił się więc cały i w resztkach zbyt wolnego błyskroku ruszył przed siebie
niby cień.
Ishida Ryūken, Shiba Isshin i… Kurosaki Masaki. Quincy,
której wtedy skosztował tamten pusty, a która na odległość paru skrzyżowań
cuchnęła właśnie nim. Pędząc tam, ale udając, że wcale nie – że wcale się nie
spieszy i że na tej ulicy to tak w ogóle znalazł się przypadkiem – Urahara miał
świadomość, że uśmiech, który jawił mu się na twarzy, powinien czym prędzej z
niej zdjąć. Jeszcze zanim w ogóle go zobaczą. Jak niby wtedy mieliby chętniej
skorzystać z jego… pomocy?
Może nawet obejdzie się bez eliksiru.
***
Rude włosy do ramion miała lepkie od krwi, jak i lepkie od
krwi dłonie miał Shiba, którymi musiał ją wcześniej gładzić. Nie stała już
samodzielnie na nogach, a opierała się nieporadnie i o niego, i o Ishidę;
Urahara zatrzymał się tuż przed nimi z Benihime w dłoni. Jedno porozumiewawcze
spojrzenie, jedno „Jeżeli chcecie, by przeżyła, chodźcie za mną…” wystarczyło,
aby ruszyli za nim prawie że bez słów.
– Gdzie my właściwie jesteśmy…? – zaczął Ishida, dopiero gdy
znaleźli się tuż pod budynkiem.
– W najzwyklejszym sklepiku, nie przejmuj się niczym. –
Urahara wyciągnął z kieszeni klucz i podszedł do drzwi.
Kątem oka spostrzegł, jak Shiba pozwolił, by Masaki
bezwiednie padła mu w ramiona, a następnie wziął ją na ręce. Gdy tylko Kisuke
przekręcił klucz i otworzył drzwi, ten ślepo zapatrzony w nią dureń niemalże
wbiegł przed nim i wyrżnął o wysoki próg.
– Ostrożnie, przyjacielu! – krzyknął Urahara i uśmiechnął
się życzliwie. – Do diaska, ktoś miał tu kiedyś przykleić kartkę z
ostrzeżeniem…
Kolejne drzwi, które Kisuke im otworzył, prowadziły na
zaplecze, a następnym przejściem okazała się klapa w podłodze. Urahara domyślał
się, że może obudzić to w gościach pewne wątpliwości i już szykował na to jakąś
kreatywną odpowiedź, gdy Ishida zapytał:
– A ty kim właściwie jesteś?
Kisuke uśmiechnął się szczerze.
– Najzwyklejszym sklepi…
– Nie – przerwał mu chłodno Shiba. – Ja dobrze wiem, kim
jesteś, Urahara Kisuke. Kim jesteś i co zrobiłeś.
Usłyszawszy odpowiedź, Ishida tylko zmarszczył brwi.
– C-co? Czyli że chcesz zostawić ją w rękach tego szaleńca?!
– Tylko w rękach tego szaleńca wasza gołąbeczka ma szansę na
przeżycie – odparł Kisuke, poważniejąc i patrząc surowo spod kapelusza. – Nie
zrobiłem tego dla uciechy, Shiba. Moją wersję zdarzeń znasz. Możesz w nią
wierzyć. – Schylił się, aby unieść klapę. Huknęła o parkiet. – Albo i nie
wierzyć, nadal jednak uważam, że postąpiłem słusznie. Tak samo postąpiłbym
drugi raz. A teraz… – Otrzepał ręce z pyłu, stanął tuż przed drabiną, odwrócił
się i postawił nogę wpierw na pierwszym, a potem drugim stopniu; sandały
klekotały o stal, gdy schodził. – Teraz za słuszne uważam to samo zrobić z nią.
Pracujesz z Hirako, widzisz go, znasz też ryzyko! Możesz je podjąć albo i nie!
– krzyknął z dołu, a w jego głosie wybrzmiał cień wesołości.
– Ciebie to bawi?! – ryknął Ryūken, by zaraz zwrócić się do
Isshina: – Ty chyba nie zamierzasz…
– Pomóż mi – warknął stanowczo Shiba i już po chwili pakował
się w dół z drobną Masaki w szerokich ramionach.
Kawał głupa, pomyślał Urahara, po czym zwrócił się do
tego drugiego.
– Ależ nie, przyjacielu mojego przyjaciela! – uśmiechnął się
smutno. – Bawi mnie tylko przewrotność losu.
Gdy obaj zeszli wreszcie w dół, Kisuke już czekał na nich w
oddali.
– Zanieście ją tam. Zaraz wracam. – Stanowczo wskazał
miejsce przy skałach, przy którym nadal znajdował się rozłożony stół.
Sam niemal w biegu, o ile dało się biec po drabinie w
klapkach, szybko wrócił z powrotem na górę, do siebie. Sięgnął w stronę
półki po garść pomarańczowych tubek, które wrzucił do kieszeni płaszcza; z
szuflady poniżej wyciągnął mosiężną szkatułkę. Otworzył ją na biurku i wyjął
flakonik oraz sterylnie zapakowaną strzykawkę, które wsunął do kieszeni numer
dwa, po czym rzucił się w stronę ukrytej pod łóżkiem skrzyni. Gdy ją otworzył, Hōgyoku
błysnęło mu w twarz. Wciąż tliło się energią dusz, choć już nie tak wesoło jak
kiedyś… Urahara obejrzał je dokładnie z każdej ze stron.
– Wystarczysz – mruknął i szybkim krokiem wyszedł z
pokoju. – Do trzech razy sztuka.
***
Dlaczego emocje musiały wszystko tak komplikować? Ulquiorra
nie wiedział, które mocniej dają mu o sobie znać. Czy to rozeźlenie na Giichi, które
tak go naciskało, czy na to, jak wiele nie rozumiało? Tak, świadomość, że był
tylko czwarty nadal go drażniła, ale w rzeczywistości od jakiegoś czasu nie o
nią chodziło – w tej kwestii Giichi sromotnie się myliło. Ulquiorra nie mógł
jednak powiedzieć onemu, jaka jest prawda.
Nie mógł czy nie chciał?
Dlaczego ukrywał fakt, że głównym powodem jego rozdrażnienia
był Ichimaru Gin, nadal co jakiś czas śledzący go i – Ulquiorra był już tego
pewien – wciąż donoszący wieści Panu? Ulquiorra nie dostał zakazu treningów z
Giichi, ale Pan musiał mieć wszystko pod kontrolą. To zawieszenie w oczekiwaniu
na zmianę, która przecież musiała kiedyś nadejść, demobilizowało.
Przyświecające Panom opanowanie pozwala czekać na kolejny
ruch.
Giichi zatrzymało się dopiero na wysokim zboczu chłodnych
wydm. Usiadło na piasku i wpatrzyło się w coś; drobne, połyskujące zieloną łuną
motyle otaczały je, a ono swoimi długimi rękami otaczało podkulone nogi.
Ulquiorra dłuższy czas szedł za onym w pewnej odległości, z powszednią sobie
dozą indyferencji. Dobrze wiedział, co znajduje się w oddali, za zboczem. Las
Menosów niczym nie był już w stanie go zaskoczyć.
– Spójrz, Ulquiorra-kun. – Giichi wskazało palcem przed
siebie, gdy do zbocza został Ulquiorze krok, może dwa.
Nie wyciągnąwszy rąk z kieszeni, spojrzał w dół. Przyłapał
siebie na tym, że palce obu dłoni z całych sił zacisnął w pięści. Zmusił się,
by je rozluźnić, dopiero wtedy, gdy przeszło mu przez myśl, iż doza
indyferencji do czegoś go jednak powinna zobowiązywać. Opanowanie, na które sam
się skazywał, pomagało mu zachować grunt. Grunt to zachować spokój, czyż nie…?
Przecież to właśnie spokoju Giichi od niego oczekiwało.
Zresztą co innego Ulquiorra miałby teraz czuć? Czy do uczuć nie potrzeba było
czasem serca? Ulquiorra nie czuł, żeby coś w nim biło. Spuścił wzrok i
zapatrzył się w ziejącą pustkę między obojczykami. Ten widok też mu się nie
podobał.
– Nic nie powiesz? – Giichi kiwało się to w przód, to w tył,
wciąż kuląc nogi.
Ulquiorra nie chciał nic mówić. I choć nie chciał też
patrzeć na to, co miał przed sobą, jakoś nie potrafił wyrzucić z głowy tego
widoku. Widoku kołyszącego się w oddali Lasu Menosów, a wzdłuż niego – ścieżki
wyścielonej z kości i ciał. Ścierwa pustych – tak młodych, jak i starych –
wolno obracały się w ukołysany wiatrem pył. Ulquiorra nieznacznie zmarszczył
czoło, gdy dotarło do niego, że nigdy wcześniej nie widział pokłosia aż takiego
pogromu.
– Jego ludzie zabili prawie wszystkich. Prawie wszystkich
tych, którzy odważyli się wyjść z Lasu, Ulquiorra-kun. Ty też kiedyś tak
wyszedłeś, pamiętasz to? Wyszedł każdy z nas.
Pamiętał. Pamiętał, gdy był jeszcze bardzo młodym pustym,
ledwo białym jak śnieg adjuchasem. Jak odważył się wyjść na wielką pustynię,
umocniony już, a wciąż jeszcze słaby. To Giichi dało mu szansę, by mógł urosnąć
w siłę jak niewielu pozostałych. Ale fakt faktem szansę wyjścia z Lasu dostali
wszyscy. Tej nocy nie dostał jej nikt.
Ulquiorra nie musiał pytać kto. Nie to pytanie cisnęło mu
się na usta. Gdyby miał zadać jedno jedyne, byłoby to raczej: po co…?
– On – szepnęło Giichi rozżalone. – Ten, w którego tak
bardzo wierzysz, robi z nimi rzeczy, o których tak bardzo wolałbyś nie
wiedzieć. Które ukrywasz przed sobą, Ulquiorra-kun. – Wstało i otrzepało piach.
– Giichi nie wie nawet, czy sam odpowiadasz za to, czy nie.
– Ty… nie rozumiesz zupełnie nic… – Ulquiorra pokręcił głową
opieszale. – Bo i nie jesteś tam, nie znasz odpowiedzi – fuknął z urazą. – Zna
je tylko Aizen-sama, on przywraca równowagę, Aizen-sama o nas wszystkich dba.
Aizen-sama…
– Ten twój Aizen-sama tworzy armię z dusz naszych braci, Quatro
Espada! Tworzy ją tak przeciwko Shinigami, jak i nam. Przeciw ludziom, przeciw bogom,
przeciw wszystkiemu, co znasz. Żal… – jeszcze mocniej ściszyło głos. – Giichi
cię żal, przyjacielu. – Pokręciło głową, a jakby samemu broniąc się przed
wypowiadaniu kolejnych słów.
Nie…
Nie mów…
Czy naprawdę tak bardzo nie chciał ich usłyszeć? Dlaczego?
– Nie przychodź już, to był nasz ostatni raz. Ono nie będzie
już prowokowało twych sił, byś wykorzystywał je na jego modłę. Jeśli właśnie
tego chcesz – machnął głową w stronę Lasu Menosów – od dziś musisz radzić sobie
sam.
Ulquiorra chwilę szukał odpowiednich słów, ale tylko
przełknął ślinę. Ślinę gorzką jak rozżalenie, które gdzieś tam jeszcze się w
nim tliło. On, Vasto Lorde Quatro Espada na usługach Pana, Ulquiorra Cifer, nie
wiedział tylko, wobec kogo mocniej je czuł.
***
Giichi widziało, jak grdyka Ulquiorry poruszyła się
znacząco. Liczyło, naprawdę liczyło!, że młody Vasto powie cokolwiek więcej,
ale wiedziało już, że to nie nastąpi, gdy tylko ciężką ciszę wiecznej nocy
przerwało echo niosące z oddali szczery śmiech i radosne pokrzykiwanie.
– Giichi-kun! Ulquiorra-kun!
Na ten głos oboje odwrócili się, zmieszani. Na szczycie
jednej z wyższych, bliżej położonych wydm stał i machał do nich Ichimaru
Gin.
– Nie chciałbym przerywać wam tej rozkosznej zabawy, ale
przynoszę ważny komunikat. Aizen-sama…
Gin skierował uśmiechniętą twarz w stronę Ulquiorry. Ten,
jak na zawołanie, wyprostował się jeszcze bardziej niż zwykle, Giichi
dostrzegło w nim znajomy błysk.
– Aizen-sama cię wzywa. Ma dla ciebie zadanie.
Ulquiorra nie zaszczycił ich obu już nawet spojrzeniem. W
dłoni sformował zieloną lancę, rozpostarł strzeliste skrzydła. Zacisnął palce
na drzewcu, by z miejsca prędkością strzały pomknąć w dal. Gin tymczasem
wsadził ręce do kieszeni i już ruszyłby za nim wolnym krokiem w kierunku Las
Noches, ale raz jeden się obejrzał. Uśmiech spełzł mu z twarzy.
– Naprawdę wierzysz, że… – wyszeptał, otwierając oczy nieco
szerzej – mogłoby nam się to udać?
Giichi cicho westchnęło i, choć bardzo tego robić nie
chciało, wzruszyło ramionami. Jeszcze parę tygodni temu było tego pewne, ale
teraz? Po czymś takim?
– Nie wiem – przyznało w końcu szczerze. – Giichi oddało mu
wszystko, co ma. Decyzja należeć będzie do niego.
– Ufasz mu?
Spojrzało na Gina bez wyrazu.
– Giichi naprawdę by chciało. – Wzięło głęboki wdech, po
czym zmarszczyło brwi, jeszcze dostrzegając szmaragdowy punkt na wysokim
niebie. – Okaże się, prędzej czy później. Gdy supernowa wybuchnie.
Manga Bleach; Rozdział 534, strony 3-18
Brak komentarzy
Prześlij komentarz