POGŁOS DZIEWIĄTY

o przyszłości odległej, a rysującej się już dziś




Stukot sandałów rozbrzmiewał na korytarzu, przerywając ciszę. Światła wdzierające się przez puste okna fortecy Las Noches padały na szklane kafle, ale Aizen Sōsuke nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Mógłby iść i bez nich, bo nie bał się tej ciemności. Żyję w niej przecież od zawsze… Uśmiechnął się na tę myśl.

Dopiero tu, w Hueco Mundo, było jak w domu. A jednak… Choć za wszelką cenę chciał znaleźć się już w laboratorium, nie miał zamiaru przyspieszać. Nadal tak do końca nie mógł nawet tutaj pokazywać siebie, być sobą, kroczył więc wolno, spokojnie, bo nikt nie powinien widzieć go pędzącego. Bo tylko stoickim spokojem da się wzbudzać respekt; hałas i chaos stanowią domenę nieostrożności i nie można zbudować na nich zaufania. Louisenbairn Baraggan przekonał się o tym boleśnie. Za to Espada musiała zaufać nowemu Panu, by mógł rozgrywać nią, jak chciał.

Pozory. Gra cieni. Piony rozmieszczone na planszy. Następny ruch.

Lewa, prawa, lewa.

Sōsuke Aizen, którego znacie… nie istnieje.

W drodze do laboratorium minął kilku Números, którzy schodzili mu z drogi, nie chcąc być zauważonymi. Spełniał ich prośby, bo był dobrym Panem. Czasem, dla odmiany, uśmiechnął się, innym razem poważniał, ledwo widocznym gestem dłoń kładąc na wystającej rękojeści Kyōka Suigetsu, pieszcząc ją palcami z wyrytą na kamiennej twarzy srogością. O tym nie decydował jednak jego nastrój, bo Aizen Sōsuke nie miewał nastrojów. Czuł zawsze tak samo. 

Władza to składowa strachu oraz podziwu. Musicie się bać, by uwielbiać. A że nie ma na świecie nic bardziej odległego od zrozumienia niż uwielbienie, tylko dzięki niemu nie odkryjecie mych kart. Będziecie grać, jak wam każę, i tańczyć, jak zagra mój miecz.

W progu laboratorium skinął głową w stronę następnych Números. Tym razem było to kilku Fracción Szayel Aporro Granza i Pesche Guatiche od Nel Tu, którego Aizen słyszał już z daleka, a który ścichł natychmiast i usunął się w cień, gdy tylko za Panem zamknęły się drzwi. Aizena to jednak nie zadowoliło, dlatego bez słowa – bo krótkie skinienie ręką wystarczyło – kazał im wyjść. Dopiero wtedy podszedł do jednej z dokładnie stu pięćdziesięciu klatek, w której jeden ze stu pięćdziesięciu pustych spał snem kamiennym, nieprzerwanym, pod czujną kontrolą Szayela. Ten odsunął się od biurka na środku i szybkim krokiem ruszył za Aizenem.

– Panie…? – Zdziwił się, unosząc brew. 

– Już czas.

– Nie jesteśmy jeszcze gotowi…! – Prawie by go chwycił za suknię, jednak w ostatniej chwili Aizen odwrócił się w jego stronę, więc Granz uniesioną dłonią wsunął kosmyk włosów o barwie fuksji za ucho.

Sōsuke spojrzał na niego nieporuszony. Cień uśmiechu przeciął mu twarz.

– Ależ jesteśmy, mój drogi. – Jedną dłoń Sōsuke położył mu na ramieniu, drugą: uchylił śnieżnobiałe haori i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął błyszczącą kulę. Była niewielka i przypominała klejnot, tliła się lekko na środku dłoni.

Szayel Aporro Granz niemal krzyknął, tłumiąc radość między szczelnymi palcami. Gdy oderwał ręce od ust, schylił się, zbliżył twarz do błyskotki i poprawił okulary. Mruczał coś do siebie chaotycznie, aż wreszcie z należytą ostrożnością ujął ją między palce i delikatnie przeniósł na szklaną tacę na biurku. Sięgnął po lupę.

– Bez obaw. Nie traćmy już czasu – usłyszał.

W głosie Pana było coś tak stanowczego, że Granz odpuścił, choć Aizen dostrzegł w nim ułamkowe zwątpienie. Uśmiechnął się na nie.

– Zaufaj mi.

Miast lupy Granz sięgnął więc po skalpel i umieścił go obok, na tacce. Aizen w tym czasie zainkantował kidō pod nosem i otworzył drzwi klatki, wpuścił go do środka. Tylko przez chwilę poczuł dziką chęć, by zamknąć tam Granza, zobaczyć, jak White po przebudzeniu rozszarpuje mu trzewia… Widział, jak chłodne sztylety zamiast ramion przeszywają Ósmego na wskroś. Myśl o tym była miła, upojna, więc Aizen nakarmił się nią głęboko w sobie, jednak zostawiwszy uchylone drzwi. 

Octavo Espada nie miałby z White’em szans. Z pustym stworzonym z duszy Shinigami, którego Sōsuke zamordował własnymi rękoma w zaułku Społeczności, miałby szansę jedynie któryś z kapitanów. Na myśl, że byłby to na przykład Shiba Isshin, Aizena rozkosznie zamrowiło w sercu. 

W wizji tej zginęli obaj. I Shiba, i White.

– Dlaczego? – usłyszał, a pytanie sprowadziło go do pionu. – Dlaczego akurat White? Przecież cały jest ciemny.

Aizen się zamyślił.

– Jak na ironię – odpowiedział beztrosko. – Duszę z dawna ma krystalicznie jasną.

– Czyją?

Szayel Aporro Granz nie odwrócił się, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Aizen wiedział, że nie musiał mu odpowiadać i nie musiał też tłumaczyć się z milczenia. Powody i odpowiedzi są dla tych, którzy poświęcają życie, by je zdobyć. Jeśli Ósmemu będzie ich mało…

Śmiało. Próbuj i zgiń.

Wzruszył ramionami. Nie widział, co Granz robił ze śpiącym pustym, jednak bardziej niż w jego siłę wierzył w jego intelekt i umiejętności. Dostrzegł, że skalpel zdążył zniknąć z tacki, a jasnobłękitne światło rozświetliło klatkę. Nie minęło więcej niż chwilka, gdy ciche mamrotanie Ósmego przerwał złowieszczy pomruk, za nim – głośny ryk. Szayel wycofywał się powoli, małymi kroczkami; zasłonił go cień, kiedy White opieszale podniósł się na nogi. Aizen przepuścił Granza w drzwiczkach, ale nie zamknął ich. Stał w nich, a pusty rzucił się nań, by w ostatniej chwili wyhamować. Pokręcił głową przysłoniętą białą maską; długie, jasne włosy rozwiały się, a jeden z rogów uderzył o kraty klatki. Pomiędzy nimi błękitny blask kidō zawiązał się i zawibrował. Poraził go, więc White ryknął znów. Aizen nie wiedział, czy z bólu, czy wściekłości. Zresztą nie miało to znaczenia.

Dobrze. 

– Czyżby on się… bał? – wysapał Szayel, nerwowym ruchem zdejmując okulary i przecierając szkła.

Aizen odpowiedział mu dopiero za moment. Nie odrywał wzroku od White’a, chwilę mierzyli się obaj, a ostatnią z krat, tę przed sobą, zamknął dopiero wtedy, gdy stwór pokornie odsunął się w tył.

–  To proste. – Sōsuke spojrzał na niego ostatni raz, schował dłonie do kieszeni i odwrócił się w stronę wyjścia. – Wciąż pozostaje pustym, więc ulega instynktowi przeżycia. Wie, kiedy nie ma szans. – Zrobił pierwszy krok.

Gdy odchodził opanowany, Ósmy znów zbliżył się do klatki, by spojrzeć w jasne dzikie oczy. White ryknął z marszu i rzucił się, złapał krat, na co Granz struchlał w mig. Upewnił się tylko, że kidō mocno trzyma, a potem szybko wrócił do biurka niespokojnym krokiem. 

 

***

 

Ciszy nie przerywał nawet najsłabszy stukot sandałów. Zbyt płaskie podeszwy płynnie sunęły po kaflach niby nad nimi; Ulquiorra wcale nie musiał rozsuwać skrzydeł w swej rezurekcji, aby poruszać się bezdźwięcznie. Poza tym nie chciał i nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi. Nie chciał też i nie miał zamiaru się łudzić.

Rzeczywistość, w której Czwartemu przysługiwał aż tak wielki zaszczyt uznania… po prostu nie istniała.

Dlaczego więc Aizen-sama na ostatniej radzie zwrócił się również do niego, by za nic w świecie nie uwalniał swego zanpakutō pod kopułą fortecy Las Noches? Dlaczego to jego, Ulquiorry, dotyczyć miały jednakie zasady, których przestrzegać musiał nie tylko Primera Espada, ale i dwoje następnych? Ulquiorra chciał o to zapytać, ale gdy wreszcie, po dłuższym wahaniu, odważył się zapukać w drzwi komnaty Aizen-sama – odpowiedziała mu cisza.

Dopiero po chwili, gdy stał tak jakby zawieszony w pustce, nic nie wiedząc, zza zakrętu wyłonił się Ichimaru Gin. Ostre rysy pociągłej twarzy i bijący chłód zupełnie nie pasowały do tego zbyt szerokiego uśmiechu.

– Wybacz, Ulquiorra, Kapitan Aizen ma pewne… cóż – nawet nie uchylił powiek – zajęcie. Właśnie zajmuje ważną pozycję w pewnym incydencie. Jestem przekonany, że nie chciał mieszać cię w taką drobnostkę.

Ulquiorra machinalnie zacisnął szczękę, a gardło zdawało zwinąć mu się w ciasny supeł. Mógł tylko słuchać.

– Ależ nie traktuj tego personalnie. – Gin zamachał obiema dłońmi praktycznie pod samą jego twarzą. – Po prostu powiedziałby wam, gdyby uznał to za słuszny czas. Jeszcze macie sporo przed sobą. Ty – szybko się poprawił – masz tego sporo, Ulquiorra – ściszył głos. – Wykorzystaj to dobrze.

A zanim odszedł w przeciwnym kierunku, otworzył jedno oko i palce zaciskając w kciuki, dodał:

– Kibicuję ci całym sercem.

Dopiero gdy minął go, Ulquiorra poruszył się i ostrożnie wypuścił powietrze przez ledwo uchylone usta. Wsunął opuszki w wykrot i ścisnął nimi.

Serce.

Jeśli ktoś taki jak Ichimaru Gin – prawa ręka samego Pana – je miał i nadal mógł przy Nim stać, Ulquiorra naraz poczuł, że też chciałby je mieć. Tylko… czy mogło okazać się czymkolwiek więcej niż jedynie pustym słowem na ustach węża? Nie mógł się pozbyć wrażenia, że Ichimaru Gin od początku tylko łże.

Zajmowania ważnej pozycji nie dało się nazwać, ot, zwykłą drobnostką. Ulquiorra może jednak nie był aż tak silny. Może wcale nie zasługiwał, by wiedzieć.

Ale nie był głupi.

– Zrozumiałem – wyszeptał. – Mam tego sporo, Ichimaru Ginie. – Zacisnął pięści i ruszył pewnym krokiem do bram. – Sporo do nadrobienia.

 

***

 

Obserwowanie tej farsy na żywo w istocie było znacznie przyjemniejsze niż delektowanie się nią ledwo przez transmisję. Noc nie przeszkadzała Aizenowi dostrzegać i chłonąć, zobaczył dokładnie to, co zobaczyć chciał – kościstą maskę White’a i odbijane w niej błyski, gdy Isshin wreszcie wyciągnął miecz. Nie oślepił nim White’a; ten widział i słyszał, i – co Aizena zadowalało szczerze – nie tylko na Octavo Espadę reagował właściwie. Stwór nie bał się tych, których nie miał się bać.

Nie bał się Shiby Isshina. Szarżował nań jak dziki byk.

Kapitan 10. Oddziału nawet nie zwrócił uwagi, gdy niebo się rozstąpiło, a gargantę przekroczyło dwóch, nie, trzech arrancarów. Aizen odwrócił twarz i dostrzegł za sobą Ichimaru Gina, który pomachał przepraszająco, spóźniony. Potem o to zapyta. Teraz…? Liczył się tylko White. Zawył rozwścieczony, gdy jeden sztych sięgnął go; uchylił łeb, by nie ścięło mu długich do ramion włosów. Aizen spostrzegł ten ruch z ledwością – tak White był szybki. Świadczyły również o tym dwie głowy dwóch oficerów trzeciej rangi, tuż obok ciał pokrytych wciąż spływającą krwią. To od nich pusty zaczął, lecz przecież nie na nich miał skończyć. 

Shiba Isshin wprawdzie dorównał mu szybkością i już znów stanął przed nim wyprostowany. Skoczył. White także się wyprostował, zaryczał w noc, nie uniknął starcia. Naparł za to, a ostre jak klingi katan ramiona wysunął w przód. Shiba nie trafił w nie, trafił pomiędzy, ostrze miecza przystawiając mu do gardła. Ciąłby, lecz White napiął mięśnie. Aizen wstrzymał dech. 

Pusty rozwarł paszczę i wypuścił cero. Milisekunda zawahania wystarczyłaby, lecz Isshin nie wahał się ani tyle. Jego błyskrok mógłby mierzyć się nawet z tym shunshin Shihōin. Mógłby, ale nie będzie.

Nie dostąpisz już żadnych zaszczytów.

Isshin padł na kolana kawałek dalej, gdy ostre cero wbiło się wprost w jakiś budynek. Zapadł się, a niebotyczny wstrząs przeszedł ziemię; huk, wybuch, deszcz twardych ułomków – to Aizena nie pochłonęło. Patrzył wprost na Shibę, który dyszał już, lecz naparł znów, tym razem mocniej. 

– Nie jesteś zwyczajnym pustym… – wywarczał do White’a, nie odrywając od niego wzroku. – Ktoś w Społeczności na pewno o tobie wie!

Ostra stal jego miecza nie przecięła ramienia. White zablokował nim sztych, aż zaiskrzyło. Cofnął się o krok, zaraz dwa. Miałby paść? Aizena twarz przeszył krótki, a przy tym gorzki półuśmiech. Dłoń niepozornie zsunęła się na rękojeść Kyōka Suigetsu. Sōsuke zacisnął nań palce; w zwarciu miecz Shiby zabłyszczał jeszcze bardziej. White zablokował go drugą rękojeścią, zawył, Shiba też coś krzyczał.

Zrobił kolejne dwa kroki w przód. Pusty się rozkraczył, widać, że tracił podparcie. Isshin wykorzystał to, zsiniałe palce przesuwając pod sam jelec. Obiły się o ostrą blaszkę, spłynęła spomiędzy nich krew. Pot oblepił skronie, ciało drżało, lecz Shiba nadal parł, mógł mieć jakieś szanse, jakieś… Aizen patrzył na to tylko pozornie spokojnie. W środku aż wrzał.

Nie…!

Wystarczył mu ułamek sekundy. Tyle – by w błyskroku zejść i ciąć Shibę w plecy. Kyōka Suigetsu kochało kąpać się we krwi, lecz Aizen tym razem nie mógł ofiarować mu niczego więcej. 

Nic więcej niż życie jednego z kapitanów, jego ostatni dech. 

Shiba Isshin resztkami sił odwrócił się doń, ale Aizen dołączał już do dwóch cieni stojących przy gargancie. Byli nie do poznania.

– Pokaż się, Shinigami! – usłyszeli, lecz nie posłuchali.

– Dlaczego? – zapytał szeptem Ichimaru Gin do Aizena. 

– Czyż nasze zwycięstwo nie było przesądzone? – dodał Kaname Tōsen.

Aizen znów nie odpowiedział. Spojrzał, jak z Kyōka Suigetsu kapie krew. Tak ciepła i słodka; dla nich? Bez wartości. Czy zrozumieliby więc, gdyby powiedział, że po prostu jej chciał? Teraz, tu, w tej chwili? Prychnął na nich w myśli. Przecież nie musiał się z niczego tłumaczyć.

Shiba Isshin już słaniał się na nogach. A jednak zebrał się w sobie i wykrzyczał w noc:

– Płoń! – Jego shikai pokryły rozżarzone języki. 

Fala ognia przeszyła White’a, złapała go, wtedy Shiba ciął. Ciężkie ramię spadło bezwładnie, pusty wściekł się rozpaczliwie i znów rozsunął zębiska, cero zebrało się w kulę, a gdy już miał je wypluć prosto w dyszącego Isshina, coś świsnęło mu za uchem. Aizen spojrzał w stronę, z której nadleciała strzała. 

Quincy. 

I to kobieta!

White odwrócił się ku niej. Była drobna, niepozorna, krótkie, rude włosy grzecznie okalały jej twarz, lecz łuk napinała bez drgnienia powiek. Oddychała miarowo; wdech na cel, wydech – gdy opuszki zwalniały cięciwę. 

White zwinnie ruszył wprost na nią, uniknął kolejnej strzały, przyspieszył, lawirując między następnymi. Isshin krzyknął coś, lecz Aizen go nie dosłyszał. Patrzył tylko na White’a, który był już przy Quincy, a gdy chwyciła następną strzałę – otworzył pysk. Twarz kobiety przeszył strach, kiedy pusty wgryzł się w przedramię i szarpnął nim. Puściła łuk, a z jej ust wydarł się boleściwy wrzask. Drugą ręką ostatkiem sił wbiła strzałę prosto tam, gdzie biło White’a serce. 

– Masaki! – krzyknął Isshin, biegnąc ku niej.

Dobrze, leć.

Aizen wiedział, co robił White; widział, jak miota się, iskrząc złocistą poświatą, tliła się w nim coraz mocniej. Zbierał ją w sobie, a gdy Isshin przytulił Masaki – White eksplodował. Energia objęła Isshina, lecz nie puścił Quincy, tulił ją do siebie, z resztek haori na jego plecach nie zostało nic. A kiedy złocisty blask opadł, Aizen dostrzegł na nich sztych swojego miecza. Krwawy, głęboki, urokliwy. Zapatrzył się i oprzytomniał dopiero, gdy Tōsen rozszerzył gargantę. Aizen ostatni raz spojrzał na Isshina, którego Quincy już pielęgnowała, płacząc nad nim i przyciskając jego głowę do piersi. Oddychali oboje.

To nic.

Do Hueco Mundo powrócili wszyscy trzej. Dwaj rozmawiali o niepowodzeniu. On – tylko uśmiechał się powściągliwie. Lecz gdy usłyszał, że cały plan na nic, że „White z kilku Shinigamich okazał się zbyt słaby”, nie mógł darować sobie pewnej dygresji. Dygresji, na którą wpadł przed chwilą i która zajęła go cała, wabiąc ponętnie…

– Hollowfikacja Shinigami? Czcza igraszka. 

A gdy Ichimaru i Tōsen spojrzeli na niego zdziwieni, dodał:

– Może faktycznie odbiegliśmy od zamierzonego celu. A może przewyższyliśmy pierwotne założenia? Kto wie. Szczęśliwy przypadek i zrządzenie losu. Nie rozumiecie? – Spojrzał na nich z dozą pobłażliwości. – Moi drodzy, hollowfikacja człowieka powstałego z miłości Shinigami i Quincy… to dopiero coś. Dajmy temu szansę, dajmy… tę szansę im. Poczekajmy. 

Przecież nie goni nas czas. 

 

***

 

Gdyby miał tyle sił, aby użyć Benihime… czy zrobiłby to? 

Jeszcze kilka chwil temu powiedziałby, że tak. Oczywiście, przecież był kapitanem, należał do Społeczności, w jego obowiązku byłoby pomóc nawet na chwałę tych, którzy go tu wysiudali. Czy zrobiłby to jednak tylko po to, by móc powrócić do siebie? Czy ze zwykłej przyzwoitości? A może nic by to nie dało, może nasiekałby się bez celu, i tak nie sięgnąwszy Aizena? Może w ogóle by się tym nie przejęli, nawet mu nie uwierzyli, że widział go, zresztą… za późno, by się przekonać.

Nie żałował.

Stał, unosząc się lekko nad ziemią, skryty w dymie po upadłym budynku. Z daleka widział, jak kulący się w bólach Isshin, sam ledwo stojący na równych nogach, podnosi się wraz z Masaki. W końcu ruszyli przed siebie słabi, lecz cali, jakby nigdy nic, wspierając się jedno o drugie; było w tym coś czułego, lecz nic, co pociągałoby Uraharę.

Uraharę Kisuke pociągały zgoła inne rzeczy. Mrużąc oczy, dostrzegł jak przez mgłę delikatny uśmiech Quincy, gdy podała Isshinowi dłoń. Tę drugą, nie z ręki, którą poszarpał jej White – tamta opadała swobodnie wzdłuż ciała. Kisuke nie musiał się upewniać. Wiedział już, zresztą był takich rzeczy świadkiem. Pamiętał, co działo się z Hirako, Hiyori i Lisą, gdy zaatakował ich Kensei w masce pustego. Hollowfikowali.

– Ty też będziesz – szepnął, oczami wyobraźni widząc nie: cierpiącą Quincy, a promieniejące wesoło resztką dusz Hōgyoku. 

I to właśnie myśl, że znów będzie mógł go użyć, była pociągająca. Zanim jednak ruszył do sklepu porządnie się przygotować, ostatni raz spojrzał na powoli znikającą w oddali dwójkę. 

Hmm. W sumie ciekawe, jak zachowałby się poddany działaniu Hōgyoku człowiek zrodzony z takich jak wy. Może… dacie mi się kiedyś przekonać?

Poprawił kapelusz i uśmiechnął się.





[najedź, by pokolorować]

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X | X