o przyszłości odległej, a rysującej się już dziś
Stukot sandałów rozbrzmiewał na korytarzu, przerywając
ciszę. Światła wdzierające się przez puste okna fortecy Las Noches padały na
szklane kafle, ale Aizen Sōsuke nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Mógłby
iść i bez nich, bo nie bał się tej ciemności. Żyję w niej przecież od
zawsze… Uśmiechnął się na tę myśl.
Dopiero tu, w Hueco Mundo, było jak w domu. A jednak… Choć
za wszelką cenę chciał znaleźć się już w laboratorium, nie miał zamiaru
przyspieszać. Nadal tak do końca nie mógł nawet tutaj pokazywać siebie, być
sobą, kroczył więc wolno, spokojnie, bo nikt nie powinien widzieć go pędzącego.
Bo tylko stoickim spokojem da się wzbudzać respekt; hałas i chaos stanowią
domenę nieostrożności i nie można zbudować na nich zaufania. Louisenbairn
Baraggan przekonał się o tym boleśnie. Za to Espada musiała zaufać nowemu Panu,
by mógł rozgrywać nią, jak chciał.
Pozory. Gra cieni. Piony rozmieszczone na planszy.
Następny ruch.
Lewa, prawa, lewa.
Sōsuke Aizen, którego znacie… nie istnieje.
W drodze do laboratorium minął kilku Números, którzy
schodzili mu z drogi, nie chcąc być zauważonymi. Spełniał ich prośby, bo był
dobrym Panem. Czasem, dla odmiany, uśmiechnął się, innym razem poważniał, ledwo
widocznym gestem dłoń kładąc na wystającej rękojeści Kyōka Suigetsu,
pieszcząc ją palcami z wyrytą na kamiennej twarzy srogością. O tym nie
decydował jednak jego nastrój, bo Aizen Sōsuke nie miewał nastrojów. Czuł
zawsze tak samo.
Władza to składowa strachu oraz podziwu. Musicie się bać,
by uwielbiać. A że nie ma na świecie nic bardziej odległego od zrozumienia
niż uwielbienie, tylko dzięki niemu nie odkryjecie mych kart. Będziecie grać,
jak wam każę, i tańczyć, jak zagra mój miecz.
W progu laboratorium skinął głową w stronę
następnych Números. Tym razem było to kilku Fracción Szayel Aporro
Granza i Pesche Guatiche od Nel Tu, którego Aizen słyszał już z daleka, a
który ścichł natychmiast i usunął się w cień, gdy tylko za Panem zamknęły się
drzwi. Aizena to jednak nie zadowoliło, dlatego bez słowa – bo krótkie
skinienie ręką wystarczyło – kazał im wyjść. Dopiero wtedy podszedł do jednej z
dokładnie stu pięćdziesięciu klatek, w której jeden ze stu pięćdziesięciu pustych
spał snem kamiennym, nieprzerwanym, pod czujną kontrolą Szayela. Ten
odsunął się od biurka na środku i szybkim krokiem ruszył za Aizenem.
– Panie…? – Zdziwił się, unosząc brew.
– Już czas.
– Nie jesteśmy jeszcze gotowi…! – Prawie by go chwycił za
suknię, jednak w ostatniej chwili Aizen odwrócił się w jego stronę, więc
Granz uniesioną dłonią wsunął kosmyk włosów o barwie fuksji za ucho.
Sōsuke spojrzał na niego nieporuszony. Cień uśmiechu
przeciął mu twarz.
– Ależ jesteśmy, mój drogi. – Jedną dłoń Sōsuke położył mu
na ramieniu, drugą: uchylił śnieżnobiałe haori i z wewnętrznej kieszeni
wyciągnął błyszczącą kulę. Była niewielka i przypominała klejnot, tliła się
lekko na środku dłoni.
Szayel Aporro Granz niemal krzyknął, tłumiąc radość między
szczelnymi palcami. Gdy oderwał ręce od ust, schylił się, zbliżył twarz do
błyskotki i poprawił okulary. Mruczał coś do siebie chaotycznie, aż wreszcie z
należytą ostrożnością ujął ją między palce i delikatnie przeniósł na szklaną
tacę na biurku. Sięgnął po lupę.
– Bez obaw. Nie traćmy już czasu – usłyszał.
W głosie Pana było coś tak stanowczego, że Granz odpuścił,
choć Aizen dostrzegł w nim ułamkowe zwątpienie. Uśmiechnął się na nie.
– Zaufaj mi.
Miast lupy Granz sięgnął więc po skalpel i umieścił go obok,
na tacce. Aizen w tym czasie zainkantował kidō pod nosem i otworzył drzwi
klatki, wpuścił go do środka. Tylko przez chwilę poczuł dziką chęć, by zamknąć
tam Granza, zobaczyć, jak White po przebudzeniu rozszarpuje mu trzewia…
Widział, jak chłodne sztylety zamiast ramion przeszywają Ósmego na wskroś. Myśl
o tym była miła, upojna, więc Aizen nakarmił się nią głęboko w sobie, jednak
zostawiwszy uchylone drzwi.
Octavo Espada nie miałby z White’em szans. Z pustym
stworzonym z duszy Shinigami, którego Sōsuke zamordował własnymi rękoma w
zaułku Społeczności, miałby szansę jedynie któryś z kapitanów. Na myśl, że
byłby to na przykład Shiba Isshin, Aizena rozkosznie zamrowiło w sercu.
W wizji tej zginęli obaj. I Shiba, i White.
– Dlaczego? – usłyszał, a pytanie sprowadziło go do pionu. –
Dlaczego akurat White? Przecież cały jest ciemny.
Aizen się zamyślił.
– Jak na ironię – odpowiedział beztrosko. – Duszę z dawna ma
krystalicznie jasną.
– Czyją?
Szayel Aporro Granz nie odwrócił się, gdy nie usłyszał
odpowiedzi. Aizen wiedział, że nie musiał mu odpowiadać i nie musiał też
tłumaczyć się z milczenia. Powody i odpowiedzi są dla tych, którzy poświęcają
życie, by je zdobyć. Jeśli Ósmemu będzie ich mało…
Śmiało. Próbuj i zgiń.
Wzruszył ramionami. Nie widział, co Granz robił ze śpiącym
pustym, jednak bardziej niż w jego siłę wierzył w jego intelekt i umiejętności.
Dostrzegł, że skalpel zdążył zniknąć z tacki, a jasnobłękitne światło
rozświetliło klatkę. Nie minęło więcej niż chwilka, gdy ciche mamrotanie Ósmego
przerwał złowieszczy pomruk, za nim – głośny ryk. Szayel wycofywał się powoli,
małymi kroczkami; zasłonił go cień, kiedy White opieszale podniósł się na nogi.
Aizen przepuścił Granza w drzwiczkach, ale nie zamknął ich. Stał w nich, a
pusty rzucił się nań, by w ostatniej chwili wyhamować. Pokręcił głową
przysłoniętą białą maską; długie, jasne włosy rozwiały się, a jeden z rogów
uderzył o kraty klatki. Pomiędzy nimi błękitny blask kidō zawiązał się i
zawibrował. Poraził go, więc White ryknął znów. Aizen nie wiedział, czy z bólu,
czy wściekłości. Zresztą nie miało to znaczenia.
Dobrze.
– Czyżby on się… bał? – wysapał Szayel, nerwowym ruchem
zdejmując okulary i przecierając szkła.
Aizen odpowiedział mu dopiero za moment. Nie odrywał wzroku
od White’a, chwilę mierzyli się obaj, a ostatnią z krat, tę przed sobą, zamknął
dopiero wtedy, gdy stwór pokornie odsunął się w tył.
– To proste. – Sōsuke spojrzał na niego ostatni
raz, schował dłonie do kieszeni i odwrócił się w stronę wyjścia. – Wciąż
pozostaje pustym, więc ulega instynktowi przeżycia. Wie, kiedy nie ma szans. –
Zrobił pierwszy krok.
Gdy odchodził opanowany, Ósmy znów zbliżył się do klatki, by
spojrzeć w jasne dzikie oczy. White ryknął z marszu i rzucił się, złapał krat,
na co Granz struchlał w mig. Upewnił się tylko, że kidō mocno trzyma, a potem
szybko wrócił do biurka niespokojnym krokiem.
***
Ciszy nie przerywał nawet najsłabszy stukot sandałów. Zbyt
płaskie podeszwy płynnie sunęły po kaflach niby nad nimi; Ulquiorra wcale nie
musiał rozsuwać skrzydeł w swej rezurekcji, aby poruszać się bezdźwięcznie.
Poza tym nie chciał i nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi. Nie chciał też
i nie miał zamiaru się łudzić.
Rzeczywistość, w której Czwartemu przysługiwał aż tak wielki zaszczyt
uznania… po prostu nie istniała.
Dlaczego więc Aizen-sama na ostatniej radzie zwrócił się
również do niego, by za nic w świecie nie uwalniał swego zanpakutō pod
kopułą fortecy Las Noches? Dlaczego to jego, Ulquiorry, dotyczyć miały jednakie
zasady, których przestrzegać musiał nie tylko Primera Espada, ale i dwoje
następnych? Ulquiorra chciał o to zapytać, ale gdy wreszcie, po dłuższym
wahaniu, odważył się zapukać w drzwi komnaty Aizen-sama – odpowiedziała mu
cisza.
Dopiero po chwili, gdy stał tak jakby zawieszony w pustce,
nic nie wiedząc, zza zakrętu wyłonił się Ichimaru Gin. Ostre rysy pociągłej
twarzy i bijący chłód zupełnie nie pasowały do tego zbyt szerokiego uśmiechu.
– Wybacz, Ulquiorra, Kapitan Aizen ma pewne… cóż – nawet nie
uchylił powiek – zajęcie. Właśnie zajmuje ważną pozycję w pewnym incydencie.
Jestem przekonany, że nie chciał mieszać cię w taką drobnostkę.
Ulquiorra machinalnie zacisnął szczękę, a gardło zdawało
zwinąć mu się w ciasny supeł. Mógł tylko słuchać.
– Ależ nie traktuj tego personalnie. – Gin zamachał obiema
dłońmi praktycznie pod samą jego twarzą. – Po prostu powiedziałby wam, gdyby
uznał to za słuszny czas. Jeszcze macie sporo przed sobą. Ty – szybko się poprawił
– masz tego sporo, Ulquiorra – ściszył głos. – Wykorzystaj to dobrze.
A zanim odszedł w przeciwnym kierunku, otworzył jedno oko i
palce zaciskając w kciuki, dodał:
– Kibicuję ci całym sercem.
Dopiero gdy minął go, Ulquiorra poruszył się i ostrożnie
wypuścił powietrze przez ledwo uchylone usta. Wsunął opuszki w wykrot i ścisnął
nimi.
Serce.
Jeśli ktoś taki jak Ichimaru Gin – prawa ręka samego Pana –
je miał i nadal mógł przy Nim stać, Ulquiorra naraz poczuł, że też chciałby je
mieć. Tylko… czy mogło okazać się czymkolwiek więcej niż jedynie pustym słowem
na ustach węża? Nie mógł się pozbyć wrażenia, że Ichimaru Gin od początku tylko
łże.
Zajmowania ważnej pozycji nie dało się nazwać, ot, zwykłą drobnostką.
Ulquiorra może jednak nie był aż tak silny. Może wcale nie zasługiwał, by
wiedzieć.
Ale nie był głupi.
– Zrozumiałem – wyszeptał. – Mam tego sporo, Ichimaru Ginie.
– Zacisnął pięści i ruszył pewnym krokiem do bram. – Sporo do nadrobienia.
***
Obserwowanie tej farsy na żywo w istocie było znacznie
przyjemniejsze niż delektowanie się nią ledwo przez transmisję. Noc nie
przeszkadzała Aizenowi dostrzegać i chłonąć, zobaczył dokładnie to, co zobaczyć
chciał – kościstą maskę White’a i odbijane w niej błyski, gdy Isshin wreszcie
wyciągnął miecz. Nie oślepił nim White’a; ten widział i słyszał, i – co Aizena
zadowalało szczerze – nie tylko na Octavo Espadę reagował właściwie. Stwór
nie bał się tych, których nie miał się bać.
Nie bał się Shiby Isshina. Szarżował nań jak dziki byk.
Kapitan 10. Oddziału nawet nie zwrócił uwagi, gdy niebo się rozstąpiło,
a gargantę przekroczyło dwóch, nie, trzech arrancarów. Aizen odwrócił twarz i
dostrzegł za sobą Ichimaru Gina, który pomachał przepraszająco, spóźniony.
Potem o to zapyta. Teraz…? Liczył się tylko White. Zawył rozwścieczony, gdy
jeden sztych sięgnął go; uchylił łeb, by nie ścięło mu długich do ramion
włosów. Aizen spostrzegł ten ruch z ledwością – tak White był szybki.
Świadczyły również o tym dwie głowy dwóch oficerów trzeciej rangi, tuż obok
ciał pokrytych wciąż spływającą krwią. To od nich pusty zaczął, lecz przecież
nie na nich miał skończyć.
Shiba Isshin wprawdzie dorównał mu szybkością i już znów
stanął przed nim wyprostowany. Skoczył. White także się wyprostował, zaryczał w
noc, nie uniknął starcia. Naparł za to, a ostre jak klingi katan ramiona
wysunął w przód. Shiba nie trafił w nie, trafił pomiędzy, ostrze miecza przystawiając
mu do gardła. Ciąłby, lecz White napiął mięśnie. Aizen wstrzymał dech.
Pusty rozwarł paszczę i wypuścił cero. Milisekunda zawahania
wystarczyłaby, lecz Isshin nie wahał się ani tyle. Jego błyskrok mógłby mierzyć
się nawet z tym shunshin Shihōin. Mógłby, ale nie będzie.
Nie dostąpisz już żadnych zaszczytów.
Isshin padł na kolana kawałek dalej, gdy ostre cero wbiło
się wprost w jakiś budynek. Zapadł się, a niebotyczny wstrząs przeszedł ziemię;
huk, wybuch, deszcz twardych ułomków – to Aizena nie pochłonęło. Patrzył wprost
na Shibę, który dyszał już, lecz naparł znów, tym razem mocniej.
– Nie jesteś zwyczajnym pustym… – wywarczał do White’a, nie
odrywając od niego wzroku. – Ktoś w Społeczności na pewno o tobie wie!
Ostra stal jego miecza nie przecięła ramienia. White
zablokował nim sztych, aż zaiskrzyło. Cofnął się o krok, zaraz dwa. Miałby
paść? Aizena twarz przeszył krótki, a przy tym gorzki półuśmiech. Dłoń
niepozornie zsunęła się na rękojeść Kyōka Suigetsu. Sōsuke zacisnął nań palce;
w zwarciu miecz Shiby zabłyszczał jeszcze bardziej. White zablokował go drugą
rękojeścią, zawył, Shiba też coś krzyczał.
Zrobił kolejne dwa kroki w przód. Pusty się rozkraczył,
widać, że tracił podparcie. Isshin wykorzystał to, zsiniałe palce przesuwając
pod sam jelec. Obiły się o ostrą blaszkę, spłynęła spomiędzy nich krew. Pot
oblepił skronie, ciało drżało, lecz Shiba nadal parł, mógł mieć jakieś szanse,
jakieś… Aizen patrzył na to tylko pozornie spokojnie. W środku aż wrzał.
Nie…!
Wystarczył mu ułamek sekundy. Tyle – by w błyskroku
zejść i ciąć Shibę w plecy. Kyōka Suigetsu kochało kąpać się we krwi, lecz
Aizen tym razem nie mógł ofiarować mu niczego więcej.
Nic więcej niż życie jednego z kapitanów, jego ostatni
dech.
Shiba Isshin resztkami sił odwrócił się doń, ale Aizen dołączał
już do dwóch cieni stojących przy gargancie. Byli nie do poznania.
– Pokaż się, Shinigami! – usłyszeli, lecz nie posłuchali.
– Dlaczego? – zapytał szeptem Ichimaru Gin do Aizena.
– Czyż nasze zwycięstwo nie było przesądzone? – dodał Kaname
Tōsen.
Aizen znów nie odpowiedział. Spojrzał, jak z Kyōka Suigetsu
kapie krew. Tak ciepła i słodka; dla nich? Bez wartości. Czy zrozumieliby więc,
gdyby powiedział, że po prostu jej chciał? Teraz, tu, w tej chwili? Prychnął na
nich w myśli. Przecież nie musiał się z niczego tłumaczyć.
Shiba Isshin już słaniał się na nogach. A jednak zebrał się
w sobie i wykrzyczał w noc:
– Płoń! – Jego shikai pokryły rozżarzone języki.
Fala ognia przeszyła White’a, złapała go, wtedy Shiba ciął.
Ciężkie ramię spadło bezwładnie, pusty wściekł się rozpaczliwie i znów rozsunął
zębiska, cero zebrało się w kulę, a gdy już miał je wypluć prosto w dyszącego
Isshina, coś świsnęło mu za uchem. Aizen spojrzał w stronę, z której nadleciała
strzała.
Quincy.
I to kobieta!
White odwrócił się ku niej. Była drobna, niepozorna,
krótkie, rude włosy grzecznie okalały jej twarz, lecz łuk napinała bez
drgnienia powiek. Oddychała miarowo; wdech na cel, wydech – gdy opuszki
zwalniały cięciwę.
White zwinnie ruszył wprost na nią, uniknął kolejnej
strzały, przyspieszył, lawirując między następnymi. Isshin krzyknął coś, lecz
Aizen go nie dosłyszał. Patrzył tylko na White’a, który był już przy Quincy, a
gdy chwyciła następną strzałę – otworzył pysk. Twarz kobiety przeszył strach, kiedy
pusty wgryzł się w przedramię i szarpnął nim. Puściła łuk, a z jej ust wydarł
się boleściwy wrzask. Drugą ręką ostatkiem sił wbiła strzałę prosto tam, gdzie
biło White’a serce.
– Masaki! – krzyknął Isshin, biegnąc ku niej.
Dobrze, leć.
Aizen wiedział, co robił White; widział, jak miota się,
iskrząc złocistą poświatą, tliła się w nim coraz mocniej. Zbierał ją w sobie, a
gdy Isshin przytulił Masaki – White eksplodował. Energia objęła Isshina, lecz
nie puścił Quincy, tulił ją do siebie, z resztek haori na jego plecach nie
zostało nic. A kiedy złocisty blask opadł, Aizen dostrzegł na nich sztych
swojego miecza. Krwawy, głęboki, urokliwy. Zapatrzył się i oprzytomniał
dopiero, gdy Tōsen rozszerzył gargantę. Aizen ostatni raz spojrzał na Isshina,
którego Quincy już pielęgnowała, płacząc nad nim i przyciskając jego głowę do
piersi. Oddychali oboje.
To nic.
Do Hueco Mundo powrócili wszyscy trzej. Dwaj rozmawiali o
niepowodzeniu. On – tylko uśmiechał się powściągliwie. Lecz gdy usłyszał, że
cały plan na nic, że „White z kilku Shinigamich okazał się zbyt słaby”, nie
mógł darować sobie pewnej dygresji. Dygresji, na którą wpadł przed chwilą i
która zajęła go cała, wabiąc ponętnie…
– Hollowfikacja Shinigami? Czcza igraszka.
A gdy Ichimaru i Tōsen spojrzeli na niego zdziwieni, dodał:
– Może faktycznie odbiegliśmy od zamierzonego celu. A może
przewyższyliśmy pierwotne założenia? Kto wie. Szczęśliwy przypadek i zrządzenie
losu. Nie rozumiecie? – Spojrzał na nich z dozą pobłażliwości. – Moi drodzy,
hollowfikacja człowieka powstałego z miłości Shinigami i Quincy… to dopiero
coś. Dajmy temu szansę, dajmy… tę szansę im. Poczekajmy.
Przecież nie goni nas czas.
***
Gdyby miał tyle sił, aby użyć Benihime… czy zrobiłby
to?
Jeszcze kilka chwil temu powiedziałby, że tak. Oczywiście,
przecież był kapitanem, należał do Społeczności, w jego obowiązku byłoby pomóc
nawet na chwałę tych, którzy go tu wysiudali. Czy zrobiłby to jednak tylko po
to, by móc powrócić do siebie? Czy ze zwykłej przyzwoitości? A może nic by to
nie dało, może nasiekałby się bez celu, i tak nie sięgnąwszy Aizena? Może w
ogóle by się tym nie przejęli, nawet mu nie uwierzyli, że widział go, zresztą…
za późno, by się przekonać.
Nie żałował.
Stał, unosząc się lekko nad ziemią, skryty w dymie po
upadłym budynku. Z daleka widział, jak kulący się w bólach Isshin, sam ledwo
stojący na równych nogach, podnosi się wraz z Masaki. W końcu ruszyli przed
siebie słabi, lecz cali, jakby nigdy nic, wspierając się jedno o drugie; było w
tym coś czułego, lecz nic, co pociągałoby Uraharę.
Uraharę Kisuke pociągały zgoła inne rzeczy. Mrużąc oczy,
dostrzegł jak przez mgłę delikatny uśmiech Quincy, gdy podała Isshinowi dłoń.
Tę drugą, nie z ręki, którą poszarpał jej White – tamta opadała swobodnie
wzdłuż ciała. Kisuke nie musiał się upewniać. Wiedział już, zresztą był takich
rzeczy świadkiem. Pamiętał, co działo się z Hirako, Hiyori i Lisą, gdy
zaatakował ich Kensei w masce pustego. Hollowfikowali.
– Ty też będziesz – szepnął, oczami wyobraźni widząc nie:
cierpiącą Quincy, a promieniejące wesoło resztką dusz Hōgyoku.
I to właśnie myśl, że znów będzie mógł go użyć, była
pociągająca. Zanim jednak ruszył do sklepu porządnie się przygotować, ostatni
raz spojrzał na powoli znikającą w oddali dwójkę.
Hmm. W sumie ciekawe, jak zachowałby się poddany
działaniu Hōgyoku człowiek zrodzony z takich jak wy. Może… dacie mi się kiedyś
przekonać?
Poprawił kapelusz i uśmiechnął się.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz