o Aizenie Sōsuke, obcym w Hueco Mundo
Tsukabishi podał herbatę.
Jemu ciemną, z dużą ilością cukru trzcinowego. Jej –
bardziej z mlekiem niż z wodą. Siedzieli oboje na twardych poduszkach. Tessai
opuścił gabinet.
Urahara nawet na niego nie spojrzał, kiedy Yoruichi
uśmiechała się wdzięcznie. Kisuke przyuważył to spod kapelusza. I niby z czego
było się cieszyć? Bez sensu.
Doceniał jednak, że darowała sobie kazanie. To
nieodpowiedzialne… No było, i co z tego? Ktoś musiał zaryzykować. Nie
– spróbować. To słowo Kisuke uważał za lepsze.
Mogłeś zginąć. Lub przynajmniej nie wrócić. A że masz
moc? Nie ty jeden! Świat jest pełen takich jak ty – nie jesteś niczego mu
winien ani nie musisz zgrywać bohatera. Czy właśnie to miała na końcu
języka, patrząc tak spokojnie? Aż dziw, bo nie bywała spokojna.
– Zrobisz mi kocie gigai.
– Hę? – Uniósł głowę i aż przybliżył się do stolika.
– To, co słyszałeś.
Ożywił się nieco. To z tym przychodziła? Wybrała więc
najlepszy z najgorszych momentów. Kisuke zrobił łyk, po czym przesunął kapelusz
wyżej, na czoło.
– Do przewidzenia. – Spojrzał wymownie na jej herbatę. – I
tak lepszy kot niż subiektka.
Yoruichi prychnęła i wstała.
– Tylko tyle, hę? – zapytał, zakładając ręce na piersi. –
Nawet nie jesteś ciekawa?
Wzruszyła ramionami. Była już przy drzwiach, rozejrzała się
dokoła obojętnie.
– Powinieneś raczej skupić się na tym. Fajny sklep, podoba
mi się tu, zostanę stałą klientką. Gigai ma być czarne i z zielonymi oczami, i…
– Keikaigi – przerwał półgłosem, dumnie; naprawdę nie
mógł wymyślić lepszego określenia. Dlaczego nie chciała wiedzieć? – Ceremonia
wiązania światów. Mogłem… – Zaparł się dłońmi, by wstać.
A jednak Yoruichi miała w oczach to coś, co zupełnie go
powstrzymało, więc tylko przełknął ślinę i został w miejscu. Parsknął w myśli,
gdy usłyszał:
– Nie musisz zgrywać bohatera, świat jest pełen takich jak
ty. Społeczność Dusz wcale nie upadnie bez ciebie.
***
Półksiężyc świecił jak zwykle, rozświetlając ciemne ścieżki
Lasu Menosów i dalej: Wielką pustynię czy fortecę w Las Noches. Im lepiej było
go widać, tym większe robił na Ulquiorze wrażenie. Biała forteca imponowała
wysokimi wieżami, nie dziwne więc, że na jej straży stawali najwyżsi z nich.
Z Espady.
Ulquiorra czuł, że pasowałby do nich, do całego Las Noches.
Tymczasem mimo że siłę jakąś tam miał, miał też szatę i przy boku broń,
ostatecznie niósł wieści, nie strach. Był tylko posłańcem, którego nikt ani
tam, ani nawet tu nie traktował poważnie. A przecież nie był już byle
gillianem! Nie powinni już się z niego śmiać!
Spojrzał za siebie. Kilka ciał pustych leżało z tyłu,
powykręcanych i żywych jeszcze tylko krótką chwilę. Jęki nie robiły na nim
wrażenia; w dłoni ściskał błyszczącą zielenią lancę – kapało z niej na piach.
Nazwał ją Światło Księżyca, bo biło z niej równie mocne, tyle że bliższe,
jakieś takie prawdziwsze…
– Ty… ty biała siło… – usłyszał.
Wymierzył palcem w sapiącą, czarną kreaturę oślizgle wijącą
się po ziemi. Wysokie reiatsu zwarło mu się na opuszku, uformowane w kulę;
Ulquiorra wypuścił ją lekko, a wyfrunęła z prędkością strzały i przebiła pustemu
krtań. Ulquiorra spojrzał mu prosto w wykrot, a palce zacisnął na swoim,
niemalże identycznym.
To nie Las Noches, tu wszyscy mogą żyć po swojemu,
przypomniał sobie głos Giichi.
A po mojemu była teraz wasza śmierć. Już nigdy nie
będziecie się śmiać.
Ruszył z wolna w przód w kierunku fortecy. Ostatni w Hueco
Mundo zostali poinformowani o obradzie zwołanej przez Boga-Króla. Każdy – nie
tylko Vasto Lorde, ale i adjuchas – przez najbliższy czas pozostać miał w
stanie najwyższej gotowości. Ktoś zjawił się w świecie martwych. Czy wróg? Nawet
jeśli silny, Bóg-Król zapewne da mu radę sam. Tylko czy królowi pisane były
walki w szeregu…? Jeśli nie, Ulquiorra nie chciał być królem.
Ulquiorra od początku wiedział, że jest stworzony do walki –
taka drzemała w nim siła.
***
– Ty musisz być Baraggan, król Hueco Mundo – usłyszał obcego
i od razu spojrzał na twarz władcy tego świata.
Bóg-Król Louisenbairn Baraggan formę przybrał sobie
właściwą, z kośćmi skrytymi pod purpurowym ornatem. Jedynie czaszka, a na niej
złocista korona, wystawały. Wyglądał jak zwykle upiornie.
Ulquiorra rozejrzał się wokół, lecz nie zobaczył Giichi.
Czyli jednak nie wszyscy musieli okazywać posłuszeństwo… Najwyraźniej Bóg-Król
nie wyciągał należytych konsekwencji. Dlaczego? Ulquiorra zapyta go o to, gdy
będzie mógł. Gdy już stanie tuż obok.
Dostrzegł w tłumie za to inne znajome twarze: białą panterę,
teraz już wyprostowaną, na dwóch nogach i o ludzkiej, dość chytrej twarzy;
silną Nel Tu z włosami o barwie jadeitu, którą raz jeden widział na dworze i o
której sile też się nasłuchał, oraz obojętnego Starrka jak zwykle z dłońmi w
kieszeni, stojącego na wzgórzu w oddali, czekającego na pierwszy ruch.
Był silny, jak nie najsilniejszy po królu, i sam jeden
pewnie obcym dałby radę… Ulquiorra przyglądał mu się chwilę, aż w końcu też schował
dłonie w kieszenie i jeszcze bardziej się wyprostował. Wreszcie zatrzymał wzrok
na obcym mówcy. Ten był Shinigami, wyglądał nobliwie; przybył z dwoma
poplecznikami ze Świata Dusz – wszyscy w białych suknach, z mieczami przy boku.
Sporą musieli więc mieć moc, skoro przekroczyli granicę. Musieli też być
odważni, by dobrowolnie przybyć z ich jasności w noc Hueco Mundo i paktować z
samym upiorem, Bogiem-Królem Baragganem. Ulquiorra patrzył na nich bez emocji,
choć przybycie wywoływało w nim dziwne poruszenie. Nie, to nazbyt dosadne,
dalekie od poprawności – kątem oka wciąż widział Starrka, który wcale nie
wyglądał na zdenerwowanego. Ulquiorra też tak chciał.
Dlaczego Norimasa Giichi nie chciało stać wśród nich? Wśród…
swoich?
Ulquiorra dojrzał, jak obcy mówca gładką dłonią odgarnia
kosmyki opadające na czoło; z jaką nobliwością poprawia okulary. Jak uśmiecha
się wdzięcznie, rozmawiając z Bogiem-Królem niby mu równy. Ulquiorra nie
słuchał rozmów dokładnie, zwrócił uwagę dopiero, gdy obcy położył dłoń na
klindze przy pasie.
– Czy chciałbyś zobaczyć mój miecz? Mój Kyōka Suigetsu?
Na dziedzińcu zawrzało; niemal wszyscy zebrani puści
wyryczeli coś na ten gest. Ulquiorra nie ryczał, bo nie ryczał ani Starrk, ani
Nel Tu. Czy dlatego, że mogli inaczej? On też chciał tak móc.
– Nazywam się Aizen Sōsuke i przybyłem, by dodać temu
miejscu sił. – Obcy głos miał dźwięczny, poważny.
Szczęka Baraggana otworzyła się szeroko, a król wydał z
siebie dziki śmiech. Za tym gestem także poszła większość pustych, poza Vasto
Lorde – Ulquiorra musiał się wpierw w tym upewnić, by samemu zmilczeć ten ryzykancki
akt. Nim jednak ci najsłabsi puści zdążyli spoważnieć i coś zrobić, upadli na
pyski; część z marszu obróciła się w pył. Obcy stał już tuż przy Baragganie;
król miał na gardle klingę miecza, korona pękła mu wpół. Bóg-Król nie uczynił
nic, bo już nic uczynić nie mógł. A przecież jeszcze moment wcześniej obcy
tylko wysunął rąbek miecza…!
Tyle mu wystarczyło. Uchylenie.
Ulquiorra wstrzymał dech, szeroko otworzył oczy, lecz nie
wyjął rąk z kieszeni. Kątem oka zobaczył, że nie zrobił tego i Starrk, nie
drgnęła i Nel Tu, ni kotowaty raptus; nikt, kogo uważałby za godnego. Każdy z
nich, wyraźnie zdumiony, patrzył tylko na mówcę, gdy ten spokojnie chował
miecz.
– Przybyłem dodać temu miejscu sił – powtórzył głośniej, w
tłum. – Od dziś siłą Las Noches będę ja, a wszyscy, którzy są tu coś warci,
zasiądą przy moim stole. – Aizen-sama rozejrzał się spokojnie, (Ulquiorra łapał
ten wzrok jak na głodzie); zatrzymał go najpierw daleko, daleko na Starrku,
dopiero później wprost na Baragganie. Na Nel Tu. I na tamtej nieznanej
złotowłosej przy bramie…
I na mnie…?
Ulquiorra natychmiast wyjął ręce z kieszeni, drżące palce
wsunął w swój wykrot. Odrętwiał cały, aż zarwały go mięśnie; aż poczuł ból w
piersi, gdy oddech mu przyspieszył.
Ja? Ja przy stole z najwyższym? Wśród silnych?
Ulquiorra skłonił się nisko, niemal nie upadłszy.
Moja dusza i ciało od dziś należą do ciebie.
Należą do ciebie, Aizen-sama.
***
Wracała do siebie z głową w chmurach. Keikaigi? Prychnęła. Co
za głupota. Nie będzie temu przyklaskiwać ani się interesować.
Wnikliwość rozgrzałaby tego durnego ducha.
Mało mu było wrażeń? Niczego nie wyniósł z lekcji? Naprawdę
nie cenił życia? Yoruichi wiedziała, że nie istniała taka wszechwładza, która
by go powstrzymała, przywiązała do jednego miejsca.
Jednak, cholera, mógł zginąć!
Powinien się cieszyć, że w ogóle uciekł ze Społeczności. Że
nikt po niego nie przyszedł. Że Rada Czterdziestu Sześciu nie skazała go na
rytualne ścięcie halabardą Sōkyoku. A mogła. Miała taką moc sprawczą.
Yoruichi znów prychnęła, kopnęła jeden z większych
kamerdolców przed sobą. Niech świat żywych ich teraz nosi. Nowy dom, te sprawy,
i święty spokój.
I – tyle dobrze – koty.
Idąc, Shihōin jeszcze kilkukrotnie kopnęła kamyk. Prowadziła
go, obserwowała, jak turlał się na wprost, środkiem jezdni, aż nie utknął na
czyjejś stopie w sandale, w białej skarpecie. Yoruichi przystanęła.
Obuwie ledwo zostało przykryte przez kapitańskie haori z czarną podszewką;
Shihōin unosiła głowę powoli; haori powiewało na wietrze, na tle
czerwonych wrót.
Przejście Senkaimon się zamknęło.
Wybałuszyła oczy. Czuła dreszcze na plecach, chłód nocy.
I to by było na tyle.
– Kuchiki Ginrei – wyszeptała.
Oni już tu są.
Na nic więcej nie było ją stać.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz