POGŁOS TRZECI

o Aizenie Sōsuke, obcym w Hueco Mundo






Tsukabishi podał herbatę. 

Jemu ciemną, z dużą ilością cukru trzcinowego. Jej – bardziej z mlekiem niż z wodą. Siedzieli oboje na twardych poduszkach. Tessai opuścił gabinet.

Urahara nawet na niego nie spojrzał, kiedy Yoruichi uśmiechała się wdzięcznie. Kisuke przyuważył to spod kapelusza. I niby z czego było się cieszyć? Bez sensu. 

Doceniał jednak, że darowała sobie kazanie. To nieodpowiedzialne… No było, i co z tego? Ktoś musiał zaryzykować. Nie – spróbować. To słowo Kisuke uważał za lepsze. 

Mogłeś zginąć. Lub przynajmniej nie wrócić. A że masz moc? Nie ty jeden! Świat jest pełen takich jak ty – nie jesteś niczego mu winien ani nie musisz zgrywać bohatera. Czy właśnie to miała na końcu języka, patrząc tak spokojnie? Aż dziw, bo nie bywała spokojna. 

– Zrobisz mi kocie gigai. 

– Hę? – Uniósł głowę i aż przybliżył się do stolika.

– To, co słyszałeś. 

Ożywił się nieco. To z tym przychodziła? Wybrała więc najlepszy z najgorszych momentów. Kisuke zrobił łyk, po czym przesunął kapelusz wyżej, na czoło.

– Do przewidzenia. – Spojrzał wymownie na jej herbatę. – I tak lepszy kot niż subiektka.

Yoruichi prychnęła i wstała.

– Tylko tyle, hę? – zapytał, zakładając ręce na piersi. – Nawet nie jesteś ciekawa?

Wzruszyła ramionami. Była już przy drzwiach, rozejrzała się dokoła obojętnie.

– Powinieneś raczej skupić się na tym. Fajny sklep, podoba mi się tu, zostanę stałą klientką. Gigai ma być czarne i z zielonymi oczami, i…

– Keikaigi – przerwał półgłosem, dumnie; naprawdę nie mógł wymyślić lepszego określenia. Dlaczego nie chciała wiedzieć? – Ceremonia wiązania światów. Mogłem… – Zaparł się dłońmi, by wstać.

A jednak Yoruichi miała w oczach to coś, co zupełnie go powstrzymało, więc tylko przełknął ślinę i został w miejscu. Parsknął w myśli, gdy usłyszał:

– Nie musisz zgrywać bohatera, świat jest pełen takich jak ty. Społeczność Dusz wcale nie upadnie bez ciebie.

 

***

 

Półksiężyc świecił jak zwykle, rozświetlając ciemne ścieżki Lasu Menosów i dalej: Wielką pustynię czy fortecę w Las Noches. Im lepiej było go widać, tym większe robił na Ulquiorze wrażenie. Biała forteca imponowała wysokimi wieżami, nie dziwne więc, że na jej straży stawali najwyżsi z nich.

Z Espady.

Ulquiorra czuł, że pasowałby do nich, do całego Las Noches. Tymczasem mimo że siłę jakąś tam miał, miał też szatę i przy boku broń, ostatecznie niósł wieści, nie strach. Był tylko posłańcem, którego nikt ani tam, ani nawet tu nie traktował poważnie. A przecież nie był już byle gillianem! Nie powinni już się z niego śmiać!

Spojrzał za siebie. Kilka ciał pustych leżało z tyłu, powykręcanych i żywych jeszcze tylko krótką chwilę. Jęki nie robiły na nim wrażenia; w dłoni ściskał błyszczącą zielenią lancę – kapało z niej na piach. Nazwał ją Światło Księżyca, bo biło z niej równie mocne, tyle że bliższe, jakieś takie prawdziwsze…

– Ty… ty biała siło… – usłyszał.

Wymierzył palcem w sapiącą, czarną kreaturę oślizgle wijącą się po ziemi. Wysokie reiatsu zwarło mu się na opuszku, uformowane w kulę; Ulquiorra wypuścił ją lekko, a wyfrunęła z prędkością strzały i przebiła pustemu krtań. Ulquiorra spojrzał mu prosto w wykrot, a palce zacisnął na swoim, niemalże identycznym.

To nie Las Noches, tu wszyscy mogą żyć po swojemu, przypomniał sobie głos Giichi. 

A po mojemu była teraz wasza śmierć. Już nigdy nie będziecie się śmiać.

Ruszył z wolna w przód w kierunku fortecy. Ostatni w Hueco Mundo zostali poinformowani o obradzie zwołanej przez Boga-Króla. Każdy – nie tylko Vasto Lorde, ale i adjuchas – przez najbliższy czas pozostać miał w stanie najwyższej gotowości. Ktoś zjawił się w świecie martwych. Czy wróg? Nawet jeśli silny, Bóg-Król zapewne da mu radę sam. Tylko czy królowi pisane były walki w szeregu…? Jeśli nie, Ulquiorra nie chciał być królem.

Ulquiorra od początku wiedział, że jest stworzony do walki – taka drzemała w nim siła.


***

 

– Ty musisz być Baraggan, król Hueco Mundo – usłyszał obcego i od razu spojrzał na twarz władcy tego świata.

Bóg-Król Louisenbairn Baraggan formę przybrał sobie właściwą, z kośćmi skrytymi pod purpurowym ornatem. Jedynie czaszka, a na niej złocista korona, wystawały. Wyglądał jak zwykle upiornie.

Ulquiorra rozejrzał się wokół, lecz nie zobaczył Giichi. Czyli jednak nie wszyscy musieli okazywać posłuszeństwo… Najwyraźniej Bóg-Król nie wyciągał należytych konsekwencji. Dlaczego? Ulquiorra zapyta go o to, gdy będzie mógł. Gdy już stanie tuż obok.

Dostrzegł w tłumie za to inne znajome twarze: białą panterę, teraz już wyprostowaną, na dwóch nogach i o ludzkiej, dość chytrej twarzy; silną Nel Tu z włosami o barwie jadeitu, którą raz jeden widział na dworze i o której sile też się nasłuchał, oraz obojętnego Starrka jak zwykle z dłońmi w kieszeni, stojącego na wzgórzu w oddali, czekającego na pierwszy ruch.

Był silny, jak nie najsilniejszy po królu, i sam jeden pewnie obcym dałby radę… Ulquiorra przyglądał mu się chwilę, aż w końcu też schował dłonie w kieszenie i jeszcze bardziej się wyprostował. Wreszcie zatrzymał wzrok na obcym mówcy. Ten był Shinigami, wyglądał nobliwie; przybył z dwoma poplecznikami ze Świata Dusz – wszyscy w białych suknach, z mieczami przy boku. Sporą musieli więc mieć moc, skoro przekroczyli granicę. Musieli też być odważni, by dobrowolnie przybyć z ich jasności w noc Hueco Mundo i paktować z samym upiorem, Bogiem-Królem Baragganem. Ulquiorra patrzył na nich bez emocji, choć przybycie wywoływało w nim dziwne poruszenie. Nie, to nazbyt dosadne, dalekie od poprawności – kątem oka wciąż widział Starrka, który wcale nie wyglądał na zdenerwowanego. Ulquiorra też tak chciał.

Dlaczego Norimasa Giichi nie chciało stać wśród nich? Wśród… swoich?

Ulquiorra dojrzał, jak obcy mówca gładką dłonią odgarnia kosmyki opadające na czoło; z jaką nobliwością poprawia okulary. Jak uśmiecha się wdzięcznie, rozmawiając z Bogiem-Królem niby mu równy. Ulquiorra nie słuchał rozmów dokładnie, zwrócił uwagę dopiero, gdy obcy położył dłoń na klindze przy pasie.

– Czy chciałbyś zobaczyć mój miecz? Mój Kyōka Suigetsu?

Na dziedzińcu zawrzało; niemal wszyscy zebrani puści wyryczeli coś na ten gest. Ulquiorra nie ryczał, bo nie ryczał ani Starrk, ani Nel Tu. Czy dlatego, że mogli inaczej? On też chciał tak móc.

– Nazywam się Aizen Sōsuke i przybyłem, by dodać temu miejscu sił. – Obcy głos miał dźwięczny, poważny.

Szczęka Baraggana otworzyła się szeroko, a król wydał z siebie dziki śmiech. Za tym gestem także poszła większość pustych, poza Vasto Lorde – Ulquiorra musiał się wpierw w tym upewnić, by samemu zmilczeć ten ryzykancki akt. Nim jednak ci najsłabsi puści zdążyli spoważnieć i coś zrobić, upadli na pyski; część z marszu obróciła się w pył. Obcy stał już tuż przy Baragganie; król miał na gardle klingę miecza, korona pękła mu wpół. Bóg-Król nie uczynił nic, bo już nic uczynić nie mógł. A przecież jeszcze moment wcześniej obcy tylko wysunął rąbek miecza…!

Tyle mu wystarczyło. Uchylenie.

Ulquiorra wstrzymał dech, szeroko otworzył oczy, lecz nie wyjął rąk z kieszeni. Kątem oka zobaczył, że nie zrobił tego i Starrk, nie drgnęła i Nel Tu, ni kotowaty raptus; nikt, kogo uważałby za godnego. Każdy z nich, wyraźnie zdumiony, patrzył tylko na mówcę, gdy ten spokojnie chował miecz.

– Przybyłem dodać temu miejscu sił – powtórzył głośniej, w tłum. – Od dziś siłą Las Noches będę ja, a wszyscy, którzy są tu coś warci, zasiądą przy moim stole. – Aizen-sama rozejrzał się spokojnie, (Ulquiorra łapał ten wzrok jak na głodzie); zatrzymał go najpierw daleko, daleko na Starrku, dopiero później wprost na Baragganie. Na Nel Tu. I na tamtej nieznanej złotowłosej przy bramie…

I na mnie…?

Ulquiorra natychmiast wyjął ręce z kieszeni, drżące palce wsunął w swój wykrot. Odrętwiał cały, aż zarwały go mięśnie; aż poczuł ból w piersi, gdy oddech mu przyspieszył. 

Ja? Ja przy stole z najwyższym? Wśród silnych?

Ulquiorra skłonił się nisko, niemal nie upadłszy.

Moja dusza i ciało od dziś należą do ciebie.

Należą do ciebie, Aizen-sama.

 

***

 

Wracała do siebie z głową w chmurach. Keikaigi? Prychnęła. Co za głupota. Nie będzie temu przyklaskiwać ani się interesować. Wnikliwość rozgrzałaby tego durnego ducha.

Mało mu było wrażeń? Niczego nie wyniósł z lekcji? Naprawdę nie cenił życia? Yoruichi wiedziała, że nie istniała taka wszechwładza, która by go powstrzymała, przywiązała do jednego miejsca.

Jednak, cholera, mógł zginąć!

Powinien się cieszyć, że w ogóle uciekł ze Społeczności. Że nikt po niego nie przyszedł. Że Rada Czterdziestu Sześciu nie skazała go na rytualne ścięcie halabardą Sōkyoku. A mogła. Miała taką moc sprawczą.

Yoruichi znów prychnęła, kopnęła jeden z większych kamerdolców przed sobą. Niech świat żywych ich teraz nosi. Nowy dom, te sprawy, i święty spokój.

I – tyle dobrze – koty.

Idąc, Shihōin jeszcze kilkukrotnie kopnęła kamyk. Prowadziła go, obserwowała, jak turlał się na wprost, środkiem jezdni, aż nie utknął na czyjejś stopie w sandale, w białej skarpecie. Yoruichi przystanęła. Obuwie ledwo zostało przykryte przez kapitańskie haori z czarną podszewką; Shihōin unosiła głowę powoli; haori powiewało na wietrze, na tle czerwonych wrót.

Przejście Senkaimon się zamknęło.

Wybałuszyła oczy. Czuła dreszcze na plecach, chłód nocy.

I to by było na tyle.

– Kuchiki Ginrei – wyszeptała. 

Oni już tu są.

Na nic więcej nie było ją stać.

 



[źródełko] [najedź, by pokolorować] [kliknij, by powiększyć]

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X | X