o czarnej kotce z Domu Szlacheckiego
Yoruichi nie spała całą noc.
Podchodziła do okna raz, drugi, trzeci. Wyglądała za nie,
choć nie wiedziała czemu. Nie bardzo chciała patrzeć na to, co dzieje się w
mieście, zresztą krzywiła się na samą myśl o nim.
Głowa rodu szlacheckiego Shihōin tu, w Karakurze? Tego
jeszcze świat nie widział.
Uśmiechnęła się do siebie nikle, z dozą zgryźliwości.
No dobrze, może i tytuł nie miał znaczenia? Miał go w
Społeczności, w stosunku do Suì z domu Fēng – wasali rodu Shihōin – czy
nawet w stosunku do poruczników, ba, kapitanów… Ale czy przeszłość znaczyć
miała cokolwiek na Ziemi? Tej najbardziej ludzkiej, której wielka Shihōin
Yoruichi przecież jeszcze nie znała… Nie chciała tu być. Nie o takie
rzeczy walczyła.
Okryła ramiona satynowym peniuarem i znów stanęła przy
oknie.
To naprawdę nie miało znaczenia; były rzeczy ważne i
ważniejsze. Pal licho ona, ale jak teraz musiał się czuć Kisuke? Sama wciągnęła
go w tę grę, sama kazała mu wspinać się po szczebelkach i przekonywała
wszystkich wokół, że zasłużył na kolejne tytuły. Dowódca Dywizji Nadzorczej w
Onmitsukidō? Proszę bardzo. Kapitan 12. Oddziału? Nic wielkiego. I w końcu
Kierownik Sekcji Rozwoju Technologii…?
W punkt.
Czy gdyby sama nie wyniosłaby go na szczyt, a Kisuke nie
poniosłyby emocje, stworzyłby w ogóle to przeklęte ustrojstwo? Parsknęła pod
nosem. Dobrze rozumiała jego pobudki. Nie był zły.
Był po prostu ciekawy, i nawet lubiła go takim.
Znów spojrzała w okno. Latarnie na głównej ulicy świeciły
jasno, rozświetlając kolejne niskie dachy. Na jednym z nich dostrzegła białego
kota i uśmiechnęła się do niego pod nosem. Koty miały się tu dobrze – nikt ich
nie przepędzał, bo każdy wierzył w ich moc. Yoruichi widziała już
wcześniej Maneki Neko na wystawach sklepowych, często widywała też na
ulicach rozstawione miski. Podobno ludzie tutaj wierzyli, że koty ochronią ich
przed złymi duchami.
Ona też potrafiła tak chronić, jeszcze niedawno, w
Społeczności… Znów parsknęła pod nosem.
Przecież wcale nie musiała odchodzić! Mogła zostać w domu i
wciąż drażnić młodego Kuchiki albo żłopać mleko z Jūshirō. Mogła lenić się
cały dzień w słońcu, dopóki Suì-Fēng nie przyszłaby z tą swoją teczką spraw
pilnych i pilniejszych. Yoruichi mogłaby je olać zupełnie, mogłaby nawet
trenować z Kisuke i kąpać się razem z nim w gorących źródłach…
Nie, nie mogliby. Przecież go wysiedlili.
Chyba jednak za bardzo lubiła go takim, by za nim nie pójść.
***
Kisuke nie spał całą noc.
Podchodził do okna raz, drugi, trzeci, by złapać nieco
świeżego powietrza w przerwie między pracą a… pracą. Wyprostował się,
dłonie wyciągając wysoko pod sufit, a rękawy oliwkowej narzuty zsunęły mu się
aż po pachy.
Odetchnął głęboko i spojrzał za siebie, na biurko, lekko
oświetlone jedynie małą lampką. Przetarł oczy i rzucił okiem na Benihime
zawieszoną na ścianie, podtrzymywaną na dwóch gwózdkach.
– Uda nam się, księżniczko.
Bo przecież wszystko wskazywało na to, że dałoby się to
zrobić. Potrzebne były tylko dwa pale wbite w ziemię (będą), sporo bezpiecznego
placu (jest!) i Tessai-san w pobliżu, gdyby coś jednak poszło nie tak.
Kisuke spojrzał na własne dłonie. Dawno nie używał kidō, ale
jeżeli układ zaklęcia okaże się zdatny do użycia, głupotą i marnotrawstwem
byłoby nie spróbować. Zresztą nie spróbować miałby przez co? Przecież był
jednym z mistrzów zaklęć, należy… -żał do Sekcji! Nie było czego się bać.
Odszedł od okna i z powrotem usiadł za biurkiem. Poprawił
lampkę, by świeciła bardziej na środek, gdzie Kisuke otworzył ciężkie
tomiszcze. Wertował chwilę Wielki Dykcjonarz Sekcji Kidō tom drugi, co
rusz palcem podkreślając linijki. W drugą rękę wziął długopis i zaczął
spisywać kolejne frazy inkantacji.
– Prawa dłoń. Kamień na krańcach światów? – mamrotał. –
Chmury zgromadzone. Nie, lepiej: chmury gromadzą. Uderzą we mnie.
A niech uderzają, byle zadziałało.
Chyba jednak za bardzo lubił kidō, by się przed nim
bronić.
***
– Tessai-san! – Urahara Kisuke zbiegł po schodach do sklepu,
oddychając szybko i płytko.
Sandały stukały dość głośno, toteż Tsukabishi słyszał go już
wcześniej, nie przerwał jednak przecierania półki ze słoikami. Powoli świtało,
więc było jeszcze zdecydowanie za wcześnie, aby otworzyć sklep, natomiast nic
nie stało na przeszkodzie, aby posprzątać. Zresztą Tessai nie znał takiej pory,
która byłaby na to niewłaściwa.
– Czy coś się stało, Urahara-dono? – zapytał niewzruszony.
– Stworzyłem… Nie! Wymyśliłem coś. A dokładnie kidō.
– Hoo? – Uniósł jedną brew, nie przerywając czynności.
– Nazwałem je Keikaigi.
Ściereczka wypadła z rąk.
– Ceremonia Wiązania Światów? Urahara-dono, ty-ty chyba nie
chcesz…
– Spróbujemy dziś, w podziemiu. Potrzebujemy tylko dwóch
drewnianych pali.
– Z całym szacunkiem, Urahara-dono, ale jako były Kierownik
Sekcji Kidō w Społeczności i jeden z mistrzów zaklęć nie mogę ci na to
pozwolić. Tworzyć nowe inkantacje otwierające bramy do światów? To szaleństwo.
Samobójstwo.
Tessai nie miał w naturze podnosić głosu, ale Urahara
wiedział, że gdyby miał, byłby to właśnie ten moment. Kisuke jednak nie słuchał
go, a tylko szczerzył się spod kapelusza.
– Dwa drewniane pale, Tessai-san. Ustaw je, proszę, tak, by
wychodziły równolegle z dwóch wzgórz, w odstępie na sześć shaku*. Do zobaczenia
wieczorem. – Odwrócił się na pięcie i znów ruszył na schody. – Kiedy tylko się
wyśpię! – Machnął ręką, nie odwracając się, a Tessai podniósł ściereczkę i
westchnął głęboko.
Przecierać dalej? Natychmiast wziął do ręki
kolejny ze słoiczków.
– Póki jeszcze jest co przecierać… – wymamrotał pod
nosem.
Potem zajmie się poszukiwaniem tych palów.
***
Giichi leżało sobie jak zwykle, obserwując półksiężyc. Nie
czuło głodu dusz ani nie było żądne niczyjej krwi. Choć jak każde stąd nie
pamiętało niczego za dawnego życia, wiedziało, że świat sprzed Hueco Mundo
rządził się innymi prawami, być może nawet surowszymi. W końcu najsilniejszych
tutaj – wydawano na świat właśnie tam. Ludzki świat, o którym tyle się gdybało,
a do którego nie było już powrotu, każdego tam musiał dobrze przygotować na
czas spędzony tu.
To dlatego część pustych w Krainie Wiecznej Nocy odczuwała
tak wielki głód. W oddali, w Lesie Menosów, słychać było ryk tych najmłodszych;
był to czas, gdy narosło ich wielu – dzikich i mocnych, żądnych kolejnych dusz.
Każdy z nich chciał stać się silniejszy, pożerali się więc wzajemnie, a Giichi
nie miało do nich żalu – taka była kolej rzeczy, to stąd brała się muzyka. Egzystencja
pustych opierała się na pożeraniu dusz. To pozwalało rosnąć w siłę i kształcić
się dalej – od słabych gllian do menosów, po rozumnych adjuchasów, aż do Vasto
Lorde. Najsilniejszych pustych służących królowi.
Giichi też było Vasto Lorde.
Pamiętało, jak adjuchas Shawlong Koufang powiedział kiedyś,
że choćby i pożarł kolejne tysiące pustych, nie dane mu będzie stanąć przy boku
króla. Shawlong Koufang wierzył, że każdego los zapisany był gdzieś tam… Giichi
uniosło wzrok i spojrzało w lśniący półksiężyc, niezmienny od tysiącleci, odkąd
tylko Giichi pamiętało. Pamiętało też doskonale, jak Grimmjow Jaegerjaquez wyśmiał
wtedy Koufanga, splunął mu pod nogi i wyruszył na kolejny żer. Giichi też
odeszło, tyle że w drugą stronę, i żreć przestało.
Shawlong Koufang okazał się mieć wtedy rację – nigdy nie
stał się Vasto Lorde.
Ono zaś i tak stało się silne.
Giichi słuchało ryków dochodzących z Lasu, choć nie musiało.
Mogłoby być gdzieś w stolicy, w Las Noches, i stać przy boku Boga-Króla. Dobrze
mu było jednak tu, na piasku, a i Bóg-Król pozwolił na to. Choć było silne, nie
miało w sobie już tego żaru i nie chciało stać przy Grimmjowie Jaegerjaquezie. Tak
więc Giichi tylko przyglądało się wszystkiemu z daleka i odpoczywało.
A teraz jeszcze – czekało. Wiedziało, że obcy wkrótce
nadejdzie.
– Panowanie nad innymi to siła, a panowanie nad sobą to
władza najwyższa. Czy ty panujesz nad sobą? – usłyszało wreszcie.
Nie wstało z piasku, podniosło się jedynie na łokciach i
odwróciło głowę. Czuło już wcześniej reiatsu za sobą – to silne, które już dość
dobrze znało. Jego pulsowanie rozchodziło się co jakiś czas po pustyni, wciąż
harde, lecz nieco bardziej… okiełznane.
– A więc musiałeś już tam dotrzeć, skoro witasz się w ten
sposób – odrzekło, po czym zerknęło z ukosa na mury odległej fortecy, by zaraz
powrócić na obcą sobie twarz, tym razem już częściowo odkrytą.
Pustynią od dawna niosła się wieść o innym, nie takim jak wszystkie – nie
czarnym, ale i niezbyt przy tym zuchwałym młodym Vasto Lorde. Jego maska
musiała niedawno pęknąć na twarzy; pozostała jedynie jej część na boku,
pofalowana, przysłaniająca lewe ucho. Pusty miał oczy zielone, a włosy czarne
jak głęboka noc. Nosił białą szatę rozwartą u szyi i odsłaniającą wykrot.
Giichi wiedziało, że takie szaty nosili przyboczni Boga-Króla Baraggana.
A więc Espada…
Vasto Lorde wyjął ręce z kieszeni.
– Wieść od Boga-Króla do wszystkich panujących nad sobą
pustych, nieobecnych w Las Noches – wyrecytował. – Ktoś wtargnął…
– …do Hueco Mundo i stwarza zagrożenie. – Tak, o tym też
Giichi już słyszało. Wstało i otrzepało sukno z chłodnego piachu. – Czyli nie
tylko tam trafiłeś, ale i zostałeś mu posłuszny.
Obcy przemilczał to, najwyraźniej zbity z tropu. Zamyślił
się chwilę, po czym odparł:
– Norimasa Giichi, ciebie również dotyczy ta wieść. Bóg-Król
życzy sobie…
– Kulturą tego miejsca jest się przedstawiać – znów
przerwało mu z nutą zawodu. Dopiero wtedy stanęło wprost naprzeciwko Ulquiorry,
już wyprostowane, i głęboko spojrzało mu w oczy. – Ty moje imię już znasz.
Obcy włożył ręce do kieszeni. Ledwo zauważalnie skinął
głową.
– Ulquiorra. A więc nie chcesz wrócić do domu? – W jego
głosie nie było ani ciekawości, ani krzty rozgoryczenia.
– Domu? – Giichi zmarszczyło brwi. – Dom jest tu, nie u
Baraggana. Spójrz, jak dużo tu miejsca! To nie Las Noches, tu wszyscy mogą
płynąć z czasem na warunkach niczyich. To ważne, Ulquiorra-kun. Pamiętaj o tym.
Szkoda, że nie zdążyłeś się o tym przekonać.
– Po swojemu – powtórzył Ulquiorra, jak gdyby usłyszał tylko
to, a nic więcej. Wyprostował się nagle, zawieszając oko na odległej fortecy.
Giichi wiedziało, że właśnie teraz trawi słowa; samo też
kiedyś, setki, a i tysiące lat, trawiło je w taki sposób. I dlatego dziś znało
tak wiele odpowiedzi. Poczekało na kolejne pytanie.
– Czy istnieją tego granice? – usłyszało po chwili. Teraz
Ulquiorra wpatrywał się w półksiężyc.
– Wolność nie ma granic – odpowiedziało mu, wyprostowując
się i wyciągając z kieszeni pióro. – Zakosztuj słowa, Toshiyuki!
Zakręciło nim w palcach. Stalówka wpierw rozbłysła, by
wydłużyć się w ostry jak brzytwa grot; shikai nabrał kształtu miecza. Ulquiorra
widział to pierwszy raz. Patrzył bez rozkoszy.
– Wolność można jednak szybko utracić, dlatego trzeba jej
bronić. A jaki jest twój miecz, Ulquiorra-kun? Czym ty zamierzasz bronić swojej
wolności? Albo czym chciałbyś zaciągnąć mnie do fortecy, by odebrać mi mą
własną wolność?
Nie zareagował. Choć Giichi zdało się, że przez króciutki
jak mrugnięcie moment dostrzegło w jego oczach zaskoczenie.
– Ach, a więc Baraggan zagarnął twą wolność, ale nie dał ci
miecza. Cóż więc z ciebie za przyboczny? Faktycznie, jesteś inny –
zaśmiało się, lecz bez złośliwości. – Może sam Bóg-Król się ciebie boi? Może sprawdza
twe umiejętności? Twe… przywiązanie do wolności. – Machnęło Toshiyuki w powietrzu, rysując długą,
poziomą linię. Rozbłysła na zielono. – Wolność nie ma granic, odpowiem ci,
Ulquiorra-kun. Jej granice wyznaczamy my sami. – Giichi przerwało smugę, szybko
opuściło miecz, a ten znów zmienił się w pióro.
Malachitowa rysa wyrwała się z powietrza i twardo runęła
prosto w piach. Na jej końcach zalśniły srebrne groty. Przypominała lancę.
Obaj zawiesili na niej wzrok.
– Weź ją sobie, jeśli chcesz, mój drogi Biały Duchu.
Możesz nią bronić swej wolności lub odbierać ją innym, twoja rzecz. – Wzruszyło
ramionami i odwróciło się, a na twarz wypłynął mu ciepły uśmiech.
Od tamtej pory Giichi niczym Shawlong Koufang też w coś
uwierzyło – czuło, że Ulquiorra musi wybrać mądrze, bo i taka moc nie mogła
powstać w Hueco Mundo bez celu.
Ulquiorra musi nauczyć się bronić ich bezgranicznej
wolności.
***
Kisuke zszedł po drabinie. Rozejrzał się dumny po hali
treningowej, która wielkością przypominała poligon. Kilka interwencji Benihime
i wielkie podziemie wyglądało naprawdę godnie – ziemia była już ubita i
miała kolor piaszczystych wydm Tottori*. Dobrze, że sandały Kisuke miał
odpowiednio wysokie, dzięki temu piasek nie kłuł go w stopy i nie wchodził
między palce.
Urahara uśmiechnął się szeroko.
W oddali, na jednym z wyższych wzniesień dostrzegł dwa
długie pale wbite w skały i pomiędzy nimi wyprostowanego jak trzcina
Tsukabishiego. Pomachał mu Benihime, przyspieszając, a jego płaszcz łopotał pod
wpływem ruchu.
– No, Tessai-san! Dobra robota! – Kisuke poklepał
przyjaciela po ramieniu. Ten nie wydawał się wcale przekonany, jedynie poprawił
wąskie okulary, które zjechały mu na czubek nosa.
– Urahara-dono, czy naprawdę to dobry…
– Lepszego nie mam i nie będę miał. Tylko my wiemy, co
planuje Aizen, a ktoś musi go przecież powstrzymać, prawda?
– Nadużywane reiatsu z dala od Społeczności szybciej pozbawi
nas mocy. Ledwo stworzyłeś to miejsce, odpocz…
Kisuke pokręcił głową, więc Tessai już nawet nie musiał
kończyć.
– A czy nie lepiej byłoby więc wysłać na przykład
Hirako-dono? Urahara-dono, jesteś zbyt…
Słysząc tę propozycję, Kisuke skrzywił się.
– Nah! Nie doszedł jeszcze do siebie, a naprawdę nie mamy
tyle czasu. Okej, dobrze. Stań tam, gdzieś niżej, na ziemi, jeszcze krok w tył,
Tessai-san. Tak będzie w porządku, już. Uważaj teraz.
Urahara wskoczył na jeden z pali i poprawił kapelusz.
Spojrzał przed siebie jakby w pustkę, lokując wzrok na niczym konkretnym.
Oddychał. Wdech – wydech. Byle spokojnie, i jeszcze raz: wdech – wydech.
Zamknął oczy. Tak przecież powinno być łatwiej.
Ścisnął mocniej Benihime, aż zatrzęsły mu się ręce i
zbielały knykcie. Zawahał się, gdy odetchnął raz trzeci.
Wdech – wydech. Aizen, skubańcu, idę po ciebie.
Nie, nie rozpraszaj się. Spokój!
Stuknął Benihime o belkę, choć czuł, że nie powinien, bo
przecież wciąż drżał… Otworzył oczy. Uklęknął na jedno kolano i zsunął
kapelusz na nos. Musiał postarać się bardziej.
Na klęczkach – już ci łatwiej nie będzie.
Ostatni wydech i wdech; Kisuke oblizał usta. Zaczął byle
szybko, byle jak:
– W mej prawej dłoni mam kamień łączący skraje światów.
– Fala błękitnej energii wypłynęła z jego ręki i zebrała się na Benihime, a on
uniósł kąciki ust, gdy to zobaczył. Nie przestał inkantować: – A w lewej ostrze
wiążące egzystencje. Czarnowłosy pasterz.
Energia spłynęła z laski przez nią całą i aż do wbitej
belki, na której Kisuke wstał z kolan. Teraz sam żarzył się na niebiesko.
– Krzesło powieszonego. Chmury gromadzą się i uderzają we
mnie…
Fala ledwo sięgała drugiej bali naprzeciwko, już, już prawie
powietrze się rozwarło; niemalże ukazała się brama, aż nagle wyrwa… zniknęła.
Tak po prostu! Coś przemknęło Kisuke przed nosem i przewróciło go z bali na
ziemię, na plecy; kapelusz spadł mu, gdy Urahara syknął, a zanim zrozumiał, co
zaszło, poczuł czyjąś obecność tuż za swoimi plecami.
A konkretniej: poczuł jej obecność, bo i jej reiatsu poznał
natychmiast. Była szybka i zwinna jak zwykle.
– Nic z tego, Kisuke! – usłyszał i uśmiechnął się pod nosem.
Wstał, podnosząc z ziemi kapelusz.
– Yoruichi-san! – Odwrócił się do niej życzliwie. – Co cię
tu do mnie sprowadza?
* Maneki Neko – najczęściej złota figurka kota w pozycji siedzącej, z podniesioną łapą w geście przywoływania. Szczególnie popularna w Japonii.
* Sześć shaku to około 1,8 metra długości (dawna miara japońska);
* Piaszczyste wydmy Tottori – największe w Japonii, piaszczyste wydmy ciągnące się wzdłuż wybrzeża Morza Japońskiego, w prefekturze Tottori. Choć istnieją od ponad 100 tysięcy lat i przypominają pustynię, oficjalnie nie są za nią uznawane. Najwyższe wydmy osiągają wysokość około 90 metrów n.p.m.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz