– Kuchiki Ginrei.
– Shihōin Yoruichi. – Patrzył na nią
jak zwykle pochmurnie, zresztą jak zawsze na wszystko. – Czy jest tu i on?
Miała wrażenie, że na tej podłużnej,
kamiennej twarzy od ich ostatniego spotkania przybyło kilka zmarszczek. Był
smutny?
Nah, kto go tam wie. Przecież zawsze
wyglądał na smutnego.
Yoruichi spojrzała gdzieś za jego
plecy. Dlaczego ktoś taki przybył sam? Gdzie vice-kapitan i wszyscy przyboczni?
Kuchiki stał przed nią wyprostowany jak trzcina, najwyraźniej czekał na
odpowiedź, której wcale nie miała zamiaru mu udzielić. Oddychała miarowo. Gdyby
nie szacunek, dawno ręce schowałaby do kieszeni. Były lodowate i wciąż drżały.
Ukryła je za plecami i zaczęła zaciskać palce w pięść, aż bieliły się knykcie.
Raz, drugi, trzeci.
– Oczywiście, że jest. Inaczej co
robiłabyś tutaj ty? W imię przyjaźni poszłabyś za nim i do samego Las
Noches.
Pewnie miał rację.
Na pewno miał rację; Kuchiki Ginrei
był mądrym Shinigami, najmądrzejszym, jakiego znała. Czy to dlatego nie czuła
niczego, poza tremą? Nie szykowała się ani do walki, ani do ucieczki. Czy przed
nim w ogóle dałaby radę uciec? Pewnie, bo kto jak nie ona. A czy dałaby radę z
nim wygrać?
Pewnie nie.
Spojrzała w ziemię, bo nie chciała
patrzeć mu w oczy. Spotkać w świecie ludzkim kapitana ze Społeczności Dusz –
takiego, jakim sama była jeszcze niedawno temu… Bolało, do diabła. Paliło w
środku jak Ryūjin Jakka od Wszechkapitana.
Zacisnęła palce czwarty, piąty i
szósty raz. Wbiła paznokcie w skórę, mocniej ścisnęła zęby.
– Przestań się niepokoić, młoda
Shihōin. Gdyby po was wysłano, sądzisz, że przybyłbym sam?
Natychmiast uniosła twarz z
powrotem. Widziała, jak mrużył oczy, kręcąc głową jakby z pobłażliwością.
Yoruichi wyobraziła sobie uśmiech schowany pod siwym wąsem. Nie wiedziała, czy
Kuchiki Ginrei miewał ciepłe myśli. Jednak, czując drżenie dłoni i włoski
stojące dęba na przedramionach… Cholera. Przydałoby się trochę ciepła. Słońca
Społeczności i gorących źródeł.
Chrząknęła w pięść.
– Przykro mi, że nie dokończyłam
treningu Byakuyi – wyszeptała. Dlaczego akurat to? Miała przecież ze sto innych
pytań, ważnych i ważniejszych.
– Młody Byakuya przeklina każdą
zdradę. Ta zabolała go mocno. – Ginrei nie spuszczał wzroku; Yourichi zdawało
się, że przewierca ją na wylot. – Jest jeszcze bardziej butny i chętny do
starań. I ścichł jeszcze bardziej. A on?
Przełknęła dość głośno ślinę. To nie
był najlepszy moment na zwierzenia.
– Wiesz, że to sprawka Aizena,
prawda? – zmieniła temat.
– Społeczność nie ma żadnych do…
– Wierzysz w to? – przerwała mu
chyba z pierwszy raz w życiu; nie mogła już słychać tych bzdur. – Kisuke
widział na własne oczy, jak wykańczał Hirako, Hiyori i Lisę. I
Kenseia. Oni wszyscy teraz mocują się z tym… czymś, co zrobił im właśnie
Aizen, Ginrei. Jak możecie być tacy ślepi – warknęła.
– Waż słowa, młoda Shihōin.
– Potraficie tylko czekać na dowody
– podniosła głos. – A co z honorem! – wyrwało jej się. Już nie ukrywała dłoni i
nie prostowała palców. – Co z honorem, Ginrei?!
Kapitan Szóstego Oddziału tylko
westchnął. Nie mogła na niego patrzeć.
– A więc mamy tu zostać, tak? Po to
przyszedłeś? Uprzedzić, byśmy już nie wracali! Tylko po to przyszedłeś! –
Ruszyła w przód za szybko, by to dostrzegł; w błyskroku nie miała równych.
Ginrei zrobił krok w tył.
Niemal oparła mu dłonie o pierś, gdy
zablokował cios ręką. Ściskała ją mocno, krzycząc w noc, już nie powstrzymywała
łez.
– To wszystko Aizen… Wszystko jego
wina – łkała, drżąc i stukając go pięścią po piersi.
Milczał.
Podniosła wzrok dopiero, gdy poczuła
na ramieniu ciepłą dłoń. Ginrei nie ścisnął, a położył ją lekko. Yoruichi bezsilnie
oparła głowę o jego bark, gdy usłyszała:
– Imię Urahary Kisuke w Seireitei oznacza
dziś zdradę. Nie zejdą do niego, nikt nie będzie go tu niepokoił.
Lecz gdy otworzy bramę i przekroczy choćby jedną stopą Senkaimon, zetną go
jeszcze tego samego dnia. Taka jest cena za bunt. Ale ty nie musisz jej płacić.
Spojrzała na niego niezrozumiale.
– Twoje imię jeszcze da się
oczyścić.
Pokręciła głową.
– Na pewno?
Teraz przytaknęła. W jego oczach dostrzegła
rozgoryczenie. Bolało ją i rwało, ale przecież nie mogła tak po prostu zostawić
tu Kisuke. Uciekła z nim. Już wtedy podjęła tę decyzję.
– Wielka szkoda, młoda Shihōin… – Wciąż
ściskając jej ramię, Ginrei pogłaskał je kciukiem. – Ale szanuję je. – Zabrał
dłoń. – Od zawsze miałaś do niego słabość. Słabość – podkreślił. – Co, jeśli
nie ona, odpowiada za nasze porażki?
– Aizen – szeptała, pociągając
nosem. – I Ichimaru, i Tōsen.
To wszystko ich wina…
– Czy Hōgyoku stworzył kapitan
Sōsuke Aizen? – Słowa rozbrzmiały zbyt głośno, nobliwie.
Nie potrafiła skłamać.
– Czy to kapitan Sōsuke Aizen użył
Hōgyoku na Hirako Shinjim?
Wiedziała, że nie. Lecz
Kisuke nie chciał przecież…
– Czy wiesz, że kapitan Sōsuke Aizen
był widziany w tę noc w Społeczności i potwierdził to Kyōraku Shunsui?
Nie miała pojęcia! Mimowolnie
otworzyła usta.
– Więc nazwałabyś Kapitana
Pierwszego Oddziału, Kyōraku Shunsuia, kłamcą?
– Nie – wyszeptała. Kto jak
kto, lecz Kyōraku…? A może on też, w zmowie z Tōsenem i Ichimaru…
– Więc zapomnij o tej rozmowie,
młoda Shihōin. I nigdy nie wracajcie do Społeczności.
***
Światła w Las Noches zapaliły się
jaśniej niż zwykle – Giichi zerknęło w dal i chwilę nie odrywało wzroku od zamku.
Oderwało za to z powietrza swój miecz i, gdy zmienił się już, schowało pióro.
Ostatni motylek zatrzepotał skrzydłami.
Giichi lubiło to, co nowe;
uśmiechało się do siebie, rozciągając zdrętwiałe ręce. Najmocniej jak mogło na
boki, zaraz zrobiło dwa skłony i przysiad, i drugi. Wokół fruwały motyle,
skrząc się na zielono. Giichi lubiło rysować je Toshiyuki i patrzeć, jak tańczą
razem.
Z trzeciego przysiadu nie podniosło
się już, a klapnęło na suchy piach.
Zamek Las Noches wyglądał z daleka
dumnie – Giichi wiedziało, że za jakiś czas będzie prezentował się godziwiej
niż do tej pory. Do tej pory Las Noches stanowiło ledwo kilka świecących w noc
filarów; Baraggan zawsze uważał, że ściany ograniczały. Wbrew pozorom rozumiał
Giichi pod tym kątem, może nawet trochę je lubiło…? Swego czasu Giichi dużo z
nim o tym rozmawiało. Król pojmował wolność w Hueco Mundo i na ogół pochylał się
ku niezależności. Wszystko mogło tu żyć na warunkach niczyich.
Mrużąc oczy, Giichi dostrzegało na
nowych ścianach fortecy Las Noches krzątającą się gromadę adjuchasów. Ściany i
kopuła już powstawały; ciekawe, jak wyglądać będą po zakończeniu prac… Suche powietrze
Krainy Wiecznej Nocy pachniało mnóstwem zmian. Teraz, pod rządami obcego, i
król będzie czuł się w swoim Las Noches jak więzień. I król będzie tęsknił do
Hueco Mundo. Ale nowy pan raczej nie pozwoli mu tu przyjść.
A czy innym pozwoli?
Giichi miało co do tego spore
wątpliwości, a mimo to czekało na następną wizytę Ulquiorry. Czekało, pisząc
palcem po piasku.
Stanęli wszyscy przy długim stole
otoczonym ścianami. Ulquiorra ruszył na koniec sali, usiadł na twardym krześle
w samym rogu, po lewej mając Starrka, a naprzeciw – tego o chytrej twarzy i
niebieskich włosach. Grimmjow – bo tak wcześniej zwrócił się do niego sam Aizen
– szczerzył się szeroko, mówiąc coś do wielkiego jak głaz olbrzyma… Ulquiorra
nie znał tamtego, wiec nie chciał oceniać pochopnie, jednak olbrzym wydał mu
się już z góry zbyt okrutnie otępiały i prosty. Nie słuchał Grimmjowa, jedynie
wydłubywał spod paznokci brud i wsuwał paluchy do rozdziawionej gęby, mlaskając
przy tym tak, jakby wkładał w to całą swą siłę.
Gdy Grimmjow skrzywił się, a Szayel
Aporro Granz westchnął nad wyraz głośno, Ulquiorra nie zrobił nic. Zamknął oczy
i czekał, wsłuchując się w miarowe stukanie palców Starrka o szklany blat. Nie
mógł odsunąć myśli o tym, że niektórzy siedzieli przy stole chyba tylko przez
pomyłkę. Nie chciał wprawdzie oceniać ich siły czy mądrości; sam też nie
uważał, że Starrk wybrał dobre miejsce. Powinien być bliżej drzwi, w których
zapewne stanąć miał Aizen-sama, a nie obok kogoś takiego jak on, i to przy drugim
końcu stołu…
Ulquiorra powieki podniósł dopiero,
gdy rytm przerwało szuranie krzeseł, i naraz wstał, widząc w drzwiach
ciemnoskórego Tōsena oraz bladego jak ściana Ichimaru Gina, uśmiechniętego
szeroko i z przymkniętymi powiekami. Ulquiorra wstał.
Za wolno. Następnym razem
musi być szybszy.
Aizen wszedł między nich.
Ulquiorra nie wiedział, czy może na
niego spojrzeć. Ułamek chwili walczył z pokusą, by odwrócić twarz, ale w końcu
z nią zwyciężył. Siedział wciąż prosto i wpatrywał się w ścianę przed sobą.
Ukrytego za Aizenem Baraggana w ciele ludzkim dostrzegł dopiero, kiedy ten
usiał przy stole, dołączając do innych. Ulquiorra zerknął na niego tylko kątem
oka. Zobaczył, jak dawny pan zakłada ręce na piersi i krzywi wargi pod wąsem.
– Aizen-sama. – Ciemnoskóry Tōsen skłonił
się.
Wraz z nim wszyscy skinęli głowami;
Baraggan słabo, niedbale. Ulquiorra dostrzegł to, a potem wpatrzył się w niego z
niechęcią. Dopiero ponowny chrzęst rozsuwanych krzeseł przypomniał mu, by usiąść.
Za wolno…!
Czy teraz mógłby już spojrzeć na
samego Aizena? Tym bardziej nie, nie zasłużył sobie na pewne zachowania.
Rozejrzał się tylko po twarzach ciekaw, gdzie wzrok chowają inni. Wszyscy
jednak patrzyli na Pana, poza Baragganem. Ulquiorra wstrzymał więc dech i także
zwrócił nań głowę powoli, raz jeszcze przełykając ślinę. Czy gdyby miał serce,
kołatałoby teraz w piersi?
– Jestem dumny, że tu jesteście, wy
również powinniście się tak czuć. – Głos Aizen-sama miał kojący jak…
Ulquiorra nie znał nic tak kojącego.
– Od dziś wszyscy będziecie mi
przyboczni. – Pan zwrócił się po chwili do Baraggana. –Wraz z tobą.
Potem wolno rozejrzał się po sali,
każdego miarkując krótką chwilę. Ulquiorra siedział na końcu. Zanim ich
spojrzenia się spotkały, wbił wzrok w blat. Lepiej było nie wiedzieć, czy Aizen-sama
poświęci mu moment… Lepiej nie. Bo co, jeśli nie…? A przecież nie zrobił nic
złego…
Wziął wdech, lecz płytki, by nikt
nie widział ruchliwej piersi. A co, jeśli dopiero odparciem spojrzenia
sprowokował Pana? Czy Aizen-sama ukarze go teraz? A może tego nie dostrzegł, a
może to nie było ważne…? Ulquiorra skarcił się natychmiast, pod stołem wbijając
paznokcie w otwartą dłoń. Wszystko, co dotyczyło Pana Aizena, miało ważność.
Przez niego i dzięki niemu mógł tu teraz siedzieć, miał dom. Nie – suchy piach pod
stopami i szyderczy śmiech, a białą jak skóra szatę i jakiś cel. Szkoda, że
Giichi nie chciało tego znać.
– Moja droga… – Aizen głos
miał pełen czułości – być może wkrótce będę mógł dodać: Espado…? Na razie
będę nazywał was, ot, zgrają. Niemniej dawna Espada odchodzi wraz z dawnym
królem. Ja nim nie będę, więc nie nazywajcie mnie tak.
Baraggan znów parsknął i założył
ręce na piersiach, a młody Vasto Lorde skarcił go wzrokiem. Choć jeszcze dzień
czy dwa wcześniej słyszał jego donośne śmiechy i wrzaski, rozkazy, wiedział, że
za nimi nie zatęskni. Aizen spojrzał na Baraggana tylko raz, a ten z marszu spochmurniał.
Cisza, którą Sōsuke Aizen wokół roztarzał, potrafiła ukoić lub
zaniepokoić, poruszyć nerwy, chwycić za duszę. Ulquiorra był za nią wdzięczny.
– Nadchodzi nów, a z nim wszystko,
co nowe. Nadchodzę ja, a wraz ze mną i wy. Z wami powinien więc iść w parze szacunek.
Ja na swój ciężko zapracowałem. Wiem, kim jestem i po co tu przybyłem. – Spojrzał
pełen powagi również po Ginie i Tōsenie. – Oni też już to wiedzą, spójrzcie, jak
blisko mnie są. – Uśmiechnął się z nikłą dozą dobroduszności. – Wy natomiast –
znów zwrócił się w stronę stołu – musicie sobie ten szacunek wywalczyć. Jako
członkowie Espady będziecie wkrótce w Hueco Mundo reprezentować moje interesy. Nikt
nie powinien was lekceważyć; wtedy zlekceważyłby i mnie.
Ulquiorra sączył w głowie każdego z
jego słów. Aizen-sama dobierał je rozważnie, a palce obu rąk złożył w piramidę,
podpierając się łokciami o szklany, mleczny blat.
– Pokażcie mi więc wszyscy, co
potraficie. Kim i po co tu jesteście. A razem zaprowadzimy silny ład.
Baraggan zacisnął szczękę; jego
mięśnie zadrżały.
Zbyt sroga doza emocji monarchom nie
przystoi, Ulquiorra patrzył to na niego, to na Aizena. Emocje
są jak dzikie puste. Trzeba potęgi, by je okiełznać.
Chciał być tak potężny.
– Wkrótce zrobicie ku temu pierwszy
krok. – Aizen-sama znów rozejrzał się po wszystkich twarzach; Ulquiorra
wytrzymał spojrzenie, choć kolejny raz ścisnął dłonie pod stołem. – Staniecie
wszyscy w szeregu, zmierzcie się każdy z każdym. Im lepiej się wykażecie, tym
wyżej siebie postawię was i tym wyższy u mnie, a i w całym podległym mi Hueco
Mundo zyskacie szacunek.
Po sali przeszedł cichy szmer, który
przerwał Grimmjow, szczerząc się szyderczo.
– Komu? – Spojrzał na Aizena tak,
jak Ulquiorra nigdy by się nie odważył. – Komu mam najpierw wpierdolić?! –
Grimmjow wstał, odpychając za sobą krzesło. Przewróciło się z trzaskiem.
Na to podniósł się i szczapowaty
Nnoitra, uśmiechając się sardonicznie. Jednym okiem patrzył na Grimmjowa,
drugie – skrywał pod przepaską. Wpierw otworzył usta i zarechotał w głos, po
czym wysunąwszy długi jęzor, oblizał wąskie usta.
– Zdepczę cię, kocie, i dziewięć
razy! Prędzej zdechniesz, niż mnie powalisz!!
– Rozpierdolę cię – warknął
Grimmjow, a jego niebieskie oczy jakby stały się jaśniejsze. – Nie będzie co
zbierać!
Aizen skinął na nich, odrywając
palce z piramidki.
– Jeśli wam aż tak spieszno,
zacznijmy. – Zaklaskał dwukrotnie.
Wstał, a za nim od razu podnieśli
się i Tōsen, i Ichimaru Gin. Ten drugi wprawdzie uśmiechał się szeroko, lecz
nie był to uśmiech szczery jak u Giichi. Zresztą Ulquiorrze było to obojętne,
jak i obojętny był mu sam powściągliwy Ichimaru – prawa ręka Pana. Ulquiorra
wiedział, by o nim nie myśleć, gdyż bliżej Aizena niż on raczej nigdy nie
stanie. Gardził urojeniami.
Wciąż za słaby.
Wstając powoli, rzucił jeszcze okiem
na Starrka. Widział, że ten emocji też w sobie nie miał, może poza samym
znudzeniem, gdy zgarbił się, wzdychając. Znacznie lepiej panował nad sobą niż
inni, w tym i dotknięty Baraggan z miną zbitego pustego. Ulquiorra znów
przełknął ślinę.
Panowanie nad sobą to władza
najwyższa. Dorównam ci w tym kiełznaniu.
Nie chciał już nigdy przełykać nic
tak gorzko.
***
Kopuła Las Noches powstawała powoli.
Teraz jednak z polecenia samego Pana prace zostały przerwane na polecenie. Stali
więc całą zgrają na szczycie wysokiego filaru, a otaczało ich jedynie czarne jak
smoła niebo. Półksiężyc świecił jasno i wydawał się bliżej niż kiedykolwiek.
Ulquiorra był na filarze pierwszy
raz. Pierwszy raz tak wysoko; patrząc w dół, nie widział już pustyni, a kłęby
chmurzysk. Palce zaciskał na połyskującej szmaragdowym odcieniem lancy – nie aż
tak mocno, by nie drżało mu przedramię. Dozował siły tyle, by ani drgnąć, stał
więc sztywno, najsztywniej z nich. Widział Starrka z rękoma w kieszeni i Nel Tu
też obok Nnoitry, co toporem na długim trzpieniu i z dwoma półksiężycowymi
ostrzami zataczał nad głową koła. Grimmjow obserwował go z uśmiechem, lekko
trzymając katanę opartą o bark. Szayel Aporro Granz rozczesywał w palcach
różowe włosy, obok tamten olbrzym siedział rozkraczony, a za jego plecami
ciemnoskóry, sporo niższy, lecz zbity i twardy Zommari wpatrywał się w dal.
Wyglądał na silnego, lecz Ulquiorra nie czuł w nim siły. Zommari mógł być
świadectwem tego, że jednak nie samą mocą zdobywało się szczyt.
Nie warto było jednak
przewidywać. Zająć się sobą. Skupić się. Ujawnić, czego się
nauczył i jaką zyskał moc już nie jako adjuchas, a arrancar, ba, Vasto Lorde.
Ulquiorra wiedział dobrze, że był z nich wszystkich najmłodszy. Nieprzygotowany
zupełnie! Gdy pojął, że inni mieli za sobą znacznie więcej starć niż on, dreszcz
przeszedł znów.
Gin szepnął coś Panu na ucho, a
następnie z Tōsenem oddalili się.
– Louisenbairnie Baragganie –
wyrzekł Aizen spokojnie i szmery ucichły. – Ty nie.
Na co Baraggan prychnął.
– Oczywiście, że nie walczyłbym. W
obliczu mojej mocy wszystkie istoty są sobie równe, dlatego…
– …dlatego będziesz drugim.
Baraggan prawie się zapowietrzył,
gdy Aizen kontynuował:
– Pierwszym okaże się najlepszy z
was, tobie zaś brakuje pokory.
– Jak… – Mięśnie na twarzy starego
drżały mocno, zresztą sam cały drżał. – Jak śmiesz! – Wciągnął powietrze ze
świstem i wyjął zza pasa topór, który naraz jakby wydał się większy. –
Gnij, Arrogante!
Trzymał go przed sobą, wymierzonego
w Pana. Zanpakutō uwolniło się, płonąc na purpurowo; ogień przeszedł wprost na
Baraggana i wypalił mu ludzką skórę aż do szkieletu.
– Wciąż jestem królem śmierci i
wciąż mam swój miecz! Respira! – Płomień zdusił się na nagich
kościach, a w powietrze wzniósł się czarny, parujący dym. Niósł odór setek
tysięcy butwiejących trzewi i przegniłych skór. Tak pachniała śmierć.
Starrk schował usta za kołnierzem.
Inni osunęli się obok na kolana, odwracając pobladłe z bezdechu twarze.
Ulquiorra zgiął się wpół, lecz nie upadł. Walczył, by otworzyć oczy. Siła
energii duchowej Boga-Króla tłamsiła, ciągnęła śmiałdo ziemi, zduszając jakikolwiek
heroizm. Dlaczego Kyōka Suigetsu ciągle tkwił w pochwie? Dlaczego
Aizen-sama nic nie…? Ulquiorra walczył z powiekami, choć dusząca zgnilizna
piekła go w oczy i paliła w piersi. Czując smak prochu w ustach, rozkaszlał się
na dobre, a gałki zaszły mu łzami.
Kątem oka spostrzegł, jak purpurowa
chmura minęła go o krok, nikogo z nich nie dotykając, zostawiając za sobą
jedynie większy smród i pył. Pędem sunęła wprost na Pana. Niosła kres.
Ulquiorra wbił lancę w piach i objął
ją, drżąc cały. Nie mógł nic zrobić. Dlaczego?! Dlaczego był taki słaby?!!
Za słaby!!
A przecież mordował już puste…!!!
Dym szybko objął Aizena i skóra na
nim wpierw zbladła, by od razu mocniej zszarzeć – tak właśnie działało
Tchnienie. Aizen wyciągnął dłoń do Baraggana już prawie czarną, zatęchłą,
topiąc się w mgle. Postarzał się. Zamknął szare, zmarszczone powieki, a jego
usta zsiniały mocno. Skóra wsiąkała w kości, by te naraz obróciły się w proch,
co przepadł w skłębionym dymie.
Aizen-sama!!
– Ja miałbym być drugi?! – Baraggan zaśmiał się w głos.
– Kiedy jestem przed wami wszystkimi! Nie da się uciec przed śmiercią!
Na ten dźwięk Ulquiorra poczuł
złość. Czy to, co rozrywało mu trzewia, to reiatsu starca, czy żal…? Król odwrócił
się do wszystkich, energia duchowa wciąż była silna, dusiła i odbierała moce,
nie pozwalała wstać. Nikt nie potrafił wyprostować pleców, choć walczyli z tym.
Jedynie Starrk nadal stał na własnych nogach, choć nieco zgarbiony, olbrzym zaś
padł wnet na twarz. Dym kłębił się wciąż w jednym miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą Aizen-sama…
Wyszczerzony Baraggan trzasnął w
tamtą stronę toporem, by chmura powróciła doń falą. A gdy odeszła – odsłoniła
Pana. Jakby nigdy nic.
Aizen-sama! Ulquiorra
dostrzegł go przez półotwarte powieki.
Pan swój miecz trzymał wysunięty z
pochwy ledwo na długość kciuka. Wzrok miał poważny, lecz pozbawiony złości. Ulquiorra
dopiero po chwili, widząc go, zdał sobie sprawę, że wreszcie może zrobić wdech.
Wyprostował się, a gdy uścisk w piersi mu zelżał, młody Vasto Lorde aż otworzył
skostniałą z napięcia pięść. Poprawił chwyt na lancy, złapawszy ją znacznie
lżej.
– Właśnie dlatego ty będziesz drugim.
Mówiłem ci już o pokorze…? – usłyszał głos Pana skierowany w stronę Boga-Króla.
Aizen-sama zrobił kilka kroków w
przód. Stanął przed Baragganem, który wpierw chciał coś ryknąć, ale po chwili wybałuszył
oczy, szeroko rozwarł usta i zaczął się krztusić. Nagle zgiął się wpół, aż
upadł, podparty jedną dłonią; drugą szarpnął za kołnierz purpurowej szaty,
rozrywając ją. Dusił się.
Nie. To… to Aizen-sama go dusi.
Aizen kucnął tuż obok niego i
położył mu dłoń na barku. Baraggan złapał pierwszy głęboki wdech, kolejne łapał
niby głodny; Ulquiorra dostrzegł, że inni również powoli brali się w garść.
Dopiero wtedy zrozumiał.
To reiatsu – tak silne, że aż
zwalające z nóg – wcale nie należało do króla. Do niego należał sam dym, prawdziwym
zaś panem energii, która zapierała dech, był tu tylko Aizen-sama; to od początku
było tylko jego reiatsu. Uciekł przed Respirą – Tchnieniem
Śmierci – i samym sobą potrafił odbierać siły. Nawet Baragganowi.
Aizen pozwolił mu wstać i bez słowa wskazał
drogę do szeregu. Król odwrócił się jakby mechanicznie; znów ciało miał
ludzkie, słabe, a krok ciężki, zdeprymowany. Z ludzkich oczu bił mu strach,
spomiędzy warg ciekła krew. Starrk odsunął usta od kołnierza i teraz oczy
wszystkich wpatrywały się w Aizena w milczeniu.
– Jak? – wymsknęło się Szayelowi.
Puścił swoją suknię, otarłszy nią pot z czoła, i drżącą dłonią poprawił pęknięte
na szkłach okulary.
Jeśli Aizen-sama mógł gasić
arrancarskie Zanpakutō, byli wobec niego bezbronni. Ulquiorra czuł u niektórych
wzmożone, lękliwe reiatsu – małe i płoche jak człowiek, nerwowe jak słabość. Widział
je w Szayelu, w Grimmjowie czy w Zommarim. Sam jednak oddychał miarowo, jakby
reiatsu Aizena nie dotykało go zbytnio, choć niewątpliwie czuł jego wpływ. By
następny raz ugiąć się mniej, musiał stać się silniejszy.
– Moja siła przekracza wasze
pojmowanie. Jestem niepokonany i nie muszę się z tego tłumaczyć. Grimmjowie
Jaegerjaquezie? Nnoitro Gilga? – usłyszał.
Machinalnie spojrzał na nich, jak
ledwo stoją na nogach, ciężko oddychając. Już nie patrzyli na siebie nienawistnie,
a na Pana – z przestrogą i w ciszy. Zommari podnosił katanę z ziemi i klęknął
tuż obok leżącego na twarzy olbrzyma, wciąż nieprzytomnego. Tylko trzech arrancarów
– cyjanowłosa i Starrk – stało już w pełni sił. Ulquiorra stał wraz z nimi.
I znów chłonął każde słowo Pana,
każdy gest.
– Mam nadzieję, że duch walki wciąż
jest w was silny…? – usłyszał i bezwiednie skinął głową.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz