o strachu, cierpieniu i nadziei na cokolwiek
Gabinet tonął w ciszy. Aizen zawsze lubił ten stan – nie był
to zwykły brak dźwięku, ale głęboka, oszlifowana do perfekcji próżnia.
Powietrze nie miało w sobie nic zbędnego. Tak jak i on.
Dawny Bóg-Król Louisenbairn Baraggan nie posiadał swojego
gabinetu, więc Aizen nie mógł przejąć po nim tej schedy. Louisenbairn Baraggan
nie miał nawet porządnego zamczyska – ten problem również niemalże już
rozwiązano. Zmiany nadchodziły zewsząd; Aizen zawiesił wzrok na prostym,
marmurowym krześle bez najmniejszych zdobień, by za moment przenieść spojrzenie
na równie proste, równie chłodne biurko. Przesunął po nim długimi palcami –
żadnych nierówności – po czym potarł opuszki – żadnego ziarna. Pokiwał głową z
uznaniem, sam do siebie.
Wszystko jest dokładnie takie, jakie powinno być.
W końcu minął krzesło i z rękoma splecionymi za plecami
zatrzymał się przy strzelistym, półokrągłym oknie. Spojrzenie zatrzymał gdzieś
na granicy horyzontu, gdzie pustynia Hueco Mundo trwała niezmiennie wokół
fortecy. Tylko Las Noches zdawało się tętnić nową mocą. Jego mocą.
Czy więc gdzieś tam, daleko za tym piachem, być może przy
granicy Lasu Menosów, naprawdę mogło czaić się cokolwiek, co było w stanie mu
zaszkodzić…?
Śmieszne.
Powrócił do biurka, za którym zasiadł, a przed którym w
pełnym oczekiwaniu, bez drgnienia powiek stali dwaj jego przyboczni. Nie
towarzysze. Nigdy. Przyjaźń to relacja równorzędna, a on nie widział tu
równych.
Jak zawsze opanowany Kaname Tōsen, który może i był ślepy,
ale rozumny i pełen uwagi. No i Ichimaru Gin – z wiecznie zmrużonymi oczami, z
tym swoim uśmiechem niepokojąco bliskim uśmiechowi lisa, który właśnie odkrył
słabość w kurniku.
Idealni. Wychowani. Odpowiednio ukształtowani.
– Quatro Espada. – Jego głos przeciął ciszę niczym klinga
zanpakutō. – Ulquiorra Cifer.
– Godny uwagi… – przytaknął Ichimaru Gin.
Och, zdecydowanie.
– Skrywał swą moc – ciągnął Aizen powoli, spokojnie. – Moc,
którą dopiero niedawno poczułem w pełni. I to nie dlatego, że chciał mi ją
ukazać. Ona… wylała się z niego. Bez jego zgody. Wbrew jego naturze.
Zamilkł na moment. Pozwolił tym słowom zawisnąć w powietrzu;
ciężar ich znaczenia był oczywisty.
Gin się nie poruszył, ale jego uśmiech zdawał się poszerzyć.
Aizen dawno do tego przywykł – Ichimaru Gin słynął ze swego szyderstwa i
radości czerpanej z wieści o czyimś cierpieniu. Oczywiście, że musiał być w
pełni świadomy wrażenia, które wywiera na innych, i nieraz bawił się uczuciami
jedynie dla rozrywki. To ich – Aizena i Gina – diametralnie różniło. On sam nie
czerpał ekscytacji z takich błahostek, ale nie przeszkadzało mu, że Gin
odczuwał je za niego.
– Myślisz, Aizen-sama, że działa przeciwko tobie? – zapytał
Tōsen bezpośrednio. On, w przeciwieństwie do Gina, nie potrafił bawić się w
podchody.
– Wprost przeciwnie: myślę, że robi to dla mnie. – Słodkie… –
Nie nim się przejmuję, nie w niego wątpię, ale jeśli przy pierwszym lepszym
dreszczu emocji wyrzuca z siebie taką moc, oznacza to że nie opanował jej
całkowicie. A jeśli nie opanował, to znaczy, że się jej uczy. A jeśli się uczy,
to gdzieś musi mieć nauczyciela. Albo miejsce, bo przecież nie otwiera się tu.
Od razu bym wiedział, ale żywię nadzieję, że i moi przyboczni nie pozostaliby
na to obojętni. Taki wybuch mocy może przysparzać problemy, czyż nie…?
W miejscu takim jak Hueco Mundo kontrola była wszystkim –
powinni świetnie to rozumieć. Patrzył na obydwu wzrokiem, który nie mógł
wyrażać niczego; Aizen opanował tę sztukę dawno temu.
– Przepraszam za śmiałość, Aizen-sama – odezwał się Gin,
nieco przekrzywiając głowę. – Ale może powinienem… zobaczyć, dokąd znika, kiedy
nikt nie patrzy?
Uprzejmość w jego głosie zabrzmiała fałszywie. Czyli
naturalnie – Gin nigdy nie brzmiał szczerze. Dlatego właśnie był tak bardzo
użyteczny. Aizen nie miał zamiaru go wychowywać – miał zamiar z niego
korzystać, a dopóki jego fałsz przeciw niemu kończył się na tym cierpkim
dialekcie z dalekiego Kioto, polegającym na mówieniu grzecznie, lecz nigdy
wprost, Aizen machał na to ręką. Może to i lepiej, że Ichimaru Gin był właśnie
taki. A przynajmniej jakiś w tym pustym świecie niczego.
Aizen w końcu przytaknął ledwie widocznym skinieniem głowy.
– Zrób to. Chcę wiedzieć wszystko. A jeśli odkryje, że jest
śledzony… zignoruj go. On musi wierzyć, że może mi ufać. Przekona się wówczas,
iż nie wyciągnięto wobec niego żadnych konsekwencji.
– Naturalnie, Aizen-sama. – Gin złożył głęboki ukłon. – Będę
cieniem jego cienia.
Aizen przyglądał się mu przez chwilę. Jak dobrze ich sobie
wytresował… Gin bezszelestnie opuścił gabinet, jego reiatsu zanikało stopniowo
jak uśmiech po słabym żarcie.
Aizen wstał z tronu i z powrotem podszedł do okna. Został mu
więc tylko Tōsen.
– Kaname – powiedział cicho, ale stanowczo. – Otworzysz
gargantę.
– Tak, Aizen-sama. – Tōsen nie przejawił żadnej wątpliwości,
jedynie kiwnął głową. – Świat żywych…?
– Nie. Społeczność Dusz. Udamy się na polowanie.
Tōsen odsunął się na sam środek sporego gabinetu i uniósł
dłoń, po czym wyszeptał coś i zarysował w powietrzu linię – cienką, jakby ciętą
paznokciem rzeczywistości. Przestrzeń rozdarła się bezdźwięcznie. Sōsuke Aizen
spojrzał raz jeszcze na swoje odbicie w szybie strzelistego okna – blade, ale
nieskazitelne, delektujące się ciszą. Za chwilę będzie musiał ją zakłócić, tak
jak zakłóci spokój nocy w którejś uliczce Seireitei.
Będą krzyki. A on… on nie będzie sobie żałował, nie pożałuje
żadnej duszy, którą poświęci. Kyōka Suigetsu kochało kąpać się we krwi i nie
musiał stale skrywać tego za iluzją. Może tym razem wyjątkowo tego nie uczyni?
Może przez tę krótką chwilę będzie prawdziwym sobą…
Jestem nieostrożny, ponieważ wiem, że mogę sobie na to
pozwolić.
Wszedł w Gargantę pierwszy, Tōsen ruszył w krok za nim.
Wrota się zamknęły.
***
Chłód pełzł nisko przy piasku, wciskał się w zakamarki
ubrań. Tej nocy pustynia smakowała kurzem i starą krwią. Ulquiorra szedł przez
ten świat, jakby był jego częścią – zupełnie bez pośpiechu. Nie używał
błyskroku, nie korzystał ze skrzydeł. Podeszwy sandałów wciskały się w piach,
pozostawiając za sobą nieidealny ciąg śladów. Półksiężyc wisiał nad nim
rozcięty jak rana, która nigdy się nie zasklepi.
Czy i on, po ostatnim wydarzeniu, nosił podobne rany?
Nie patrzył w niebo ani pod nogi. Oczy miał utkwione gdzieś
przed sobą, choć zdawało mu się, że widzi równie mało jak zawsze. Widzieć – to
nie znaczyło rozumieć. A od kiedy dobrowolnie odrzucił walkę o podium,
zrozumienie wymykało mu się jak cień. Jak mógł tak zawieść siebie, zawieść Pana
Aizena…
Czwarty.
To słowo miało ostre brzegi.
Tylko Czwarty.
Dla innych może i wysokie miejsce, ale nie dla niego. A na
pewno nie po tym, gdy już pozwolił, by emocja – ta pierwotna, brudna,
niewyuczona – przejęła nad nim władzę. Nnoitra był już wtedy na kolanach, a on
sam, dobrze widząc, w jakim tamten był stanie… nie potrafił się zatrzymać.
Nic dziwnego, że został pominięty. Mimo że miał swą
rezurekcję, mimo że jego reiatsu mogło obracać w pył. Mimo że Nnoitra, który
przecież był silniejszy od wielu, po zaledwie jednym ciosie nie potrafił wstać.
Dłonie Ulquiorry zaciskały się mimowolnie, jak gdyby znów
czuł w nich ciężar lancy. To nie była sprawiedliwa walka – to był zwierzęcy
odruch. Wymierzona kara na kimś pozbawionym winy. Destrukcja bez celu. Tylko
wyładował swoją rozpacz, nie dał nawet czasu na reakcję, ba, choćby chwilową
regenerację po dopiero co zakończonej walce…
To nie była siła.
To była słabość w przebraniu. I tylko udowodnił tym, że
faktycznie na nic więcej nie zasługiwał. Nie przez brak siły. Przez brak
opanowania. W końcu panowanie nad sobą to władza najwyższa.
Ale czy naprawdę postąpił bardzo źle?
Pół nocy szukał odpowiedzi. Przecież Hueco Mundo nie znało
pojęcia zła. Znało potrzebę przeżycia – Ulquiorra przekonał się o tym już
nieraz. Dlaczego więc właśnie czuł się tak, jakby coś upierdliwie drapało go w
środku…? Zatrzymał się, wsunął długie palce w wykrot i mocno zacisnął je,
wywołując kłujący ból. Inni zapewne podobny odczuwali bez samopomocy, ale nie
on. Dlaczego właściwie? Przez tę znieczulicę, która otaczała go wcześniej od
tak wielu lat…?
Zatrzymał się, gdy piasek pod stopami zmienił fakturę. Stał
się bardziej lepki, cieplejszy. Nawodniony duchową wilgocią. To tu pustynia
zaczynała przechodzić w cień Lasu Menosów. Ulquiorra nawet nie zauważył, że
zaszedł tak daleko, lecz gdy już to spostrzegł, poznał też, że nie jest tu sam.
Giichi siedziało na kamieniu, jakby doń przykute; spojrzał
na nie z daleka. Postać zbudowana z kontrastów – długie, kościste nogi i ręce,
a jednak proporcje dziecka. Ciemne, kręcone włosy do ramion, oczy duże, też
dziecięce, a kryjące w sobie mądrość wieków. Palce krótkie, jakby specjalnie
ulepione do trzymania czegoś równie małego co całe ono. Biała suknia dodająca
nobliwości, z lekko postrzępionym brzegiem poruszała się przy każdym podmuchu
wiatru.
Jak coś tak małego może nosić w sobie tak wielką moc?
Ulquiorra chwilę wpatrywał się bez słowa; podszedł, gdy
Giichi odwróciło doń twarz.
– Przyszedłeś.
Nie zapytało dlaczego ani co właściwie się stało. Ulquiorra
wiedział, że nie musiało – jego ostatni wyskok musiał dotrzeć nawet tu.
– Giichi jest przykro – dodało po chwili łagodnie. – Ono
czuło twój ból.
Skrzywił się. Znowu to słowo. Ból.
Tylko czy to naprawdę był ból…?
Skąd miał wiedzieć. Obecnie czuł tylko dziwny ciężar
własnych dłoni i niewypowiedzianych przy stole słów. Pustki po wybuchu Cero
Oscuras.
– Jak? – zapytał, a gdy w tych dużych, dziecięcych oczach
dostrzegł niezrozumienie, szybko dodał: – Jak ktoś taki jak ty poznał ból?
Giichi uniosło na niego spojrzenie. Nie zmrużyło oczu, nie
zdziwiło się. Zawiesiło wzrok gdzieś w oddali.
– Na początku, jak każdy, Norimasa Giichi czuło tylko głód.
Siła była oczywista, logiczna, potrzebna. A potem… z każdym uderzeniem czuło
coraz więcej czegoś, czego wcale nie chciało czuć.
Ulquiorra zmrużył oczy.
– Bólu?
Giichi pokręciło głową.
– Tej pustki, którą Giichi wyczuwa teraz w tobie. – Wzrokiem
powróciło do Ulquiorry. – Pustki, która mówi: „to, co robisz, w rzeczywistości
nie ma żadnego znaczenia". Gdy podążasz jedynie za siłą, aż wreszcie
odkrywasz jej granicę, przy okazji odkrywasz też, że potem nie ma już nic. I
wtedy zaczyna boleć.
Giichi z miękkością piórka zsunęło się z kamienia, by stanąć
na wilgotnym piachu. Pod stopami cicho zaszurało coś – ziarenka, kruszące się
korzenie, duchowy osad niesiony wiatrem z głębi Lasu Menosów. Giichi stało
teraz bliżej, tak że Ulquiorra mógł przyjrzeć się dokładniej chłopięcym rysom.
Nos miało prosty, wargi wąskie, ledwo zarysowane, jakby szkicowane lekką ręką.
Cień półksiężyca tworzył smugi pod onymi oczyma.
– Dawno temu, gdy Giichi jeszcze było młode, znacznie
młodsze niż ty, też myślało, że im silniejsze się stanie, tym prawdziwsze
będzie. Ale spotkało kogoś, kto walczył znacznie zacieklej, a nie dotarł na
szczyt. Nie da się podążać tą drogą i nie zaznać bólu niesprawiedliwości.
Trzeba nauczyć się z nim żyć.
Z lasu dotarł dźwięk podobny do przeciągnięcia pazura po
wydrążonym pniu. Ulquiorra nie odpowiedział od razu, bo i nie do końca rozumiał
słów Giichi. Patrzył na nie i zastanawiał się tylko, jak można być tak
obojętnym wobec swych sił…? To przecież one nadawały sens. Cel. Życie. Miejsce
w pałacu Pana Aizena. Możliwość, by trwać bliżej niego. Służyć. Chronić.
Udowadniać.
Wreszcie na coś zasłużyć.
Giichi, jakby czytało mu w myślach, znów się odezwało:
– Siła to nie tylko to, co potrafisz zrobić. To też to,
przed czym potrafisz się powstrzymać. To, co w sobie ujarzmisz. W tak brutalnym
świecie łatwo o tym zapomnieć. Szczególnie za murami Las Noches.
Ulquiorra słuchał w ciszy. I znów to nieprzyjemne, drażniące
uczucie gdzieś w środku – na samo wspomnienie Nnoitry.
– A czym według ciebie jest siła? – zapytało Giichi po
chwili, odrywając go od tych wspomnień. – Tak naprawdę.
– Siłą jest opanowanie – powiedział od razu, bez
wątpliwości. W końcu Aizen-sama tak twierdził, a i Giichi przed chwilą uznało
podobnie. Ulquiorze nie zostało chyba nic innego jak pogodzić się z tym, że
nikt go dziś nie rozgrzeszy z Nnoitry.
Ono przytaknęło z uśmiechem.
– Giichi cieszy się, że Ulquiorra-kun myśli podobnie.
– To słowa Pana Aizena.
Giichi znieruchomiało.
– On mnie stworzył takim, jakim jestem – dodał Ulquiorra. –
Dał mi cel. Ramy. Buduje nam wszystkim dom.
Giichi nadal się uśmiechało, choć w uśmiechu tym dało się
dostrzec jakąś zmianę. Dozę życzliwej pobłażliwości, którą Giichi już kiedyś go
obdarzało, za każdym razem zresztą, gdy Ulquiorra mówił coś o Panu.
– Nie wszystkie ściany tworzą prawdziwy dom.
Giichi uniosło rękę, a Toshiyuki zadrgało przy pasie.
Wyciągnęło je powoli, delikatnym i płynnym, niemal tanecznym ruchem zaczęło
rysować coś w powietrzu. Z pióra wytrysnęły iskry. Kształty: wpierw pojedyncze
linie, potem skrzydła, czułki, korpusiki…
Motylki. Całe stadko nikomu niepotrzebnych motylków.
Połyskiwały jak świetliki, ich skrzydła drgały, a wokół czuć
było lekki zapach słodkiego reiatsu. Ulquiorra tylko na to patrzył.
– Nie rozumiem, co to ma znaczyć – powiedział szczerze, bez
cienia irytacji. – I to nic nie zmienia.
– Nie musi – odpowiedziało Giichi. – Ale może.
Czy ono naprawdę musiało być takie przekorne…?
– Masz moc. Masz zdolność tworzenia. Dlaczego więc nie
siedzisz na dworze Pana Aizena, nie chcesz tego dworu współtworzyć? Używasz
swej siły do… takiego czegoś.
– A kto powiedział, że nie zasiadam na własnym dworze? –
Giichi usiadło spokojnie, tak jak stało, po czym znów zaczęło coś kreślić.
Ulquiorra zmrużył oczy, przyłapując się na dziwnej sobie
ciekawości. Spod pióra właśnie wyłonił się szkielet małego ptaszka. Żywy, jak
na złość, sfrunął wprost na Ulquiorrę i dziobnął go w kość; młody Vasto szybko
strącił go kiwnięciem głowy. Ptaszek poderwał się do lotu.
Giichi wzięło głęboki wdech i odłożyło pióro, chwilę
obserwując ten lot, coraz wyżej i wyżej…
– Jeśli Aizen przekroczy tę granicę, wtedy, obiecuję ci to,
Ulquiorra-kun, użyję wszystkiego, co mam. Ale wcześniej? Tak mi dobrze. –
Wystawiło palec, na którym wylądował właśnie połyskujący szmaragdem motyl.
Giichi uśmiechnął się do niego czule. – Pamiętaj, Ulquiorra-kun, siły używaj
tylko do obrony. Albo do walki o swoje ideały.
O, to było dobre. Ulquiorra czuł, że akurat tego zdania nie
będzie trzeba mu powtarzać drugi raz.
– Jeśli chcesz, możemy to przećwiczyć. Chyba nie najlepiej
radzisz sobie z tym, co czujesz.
A cokolwiek w ogóle czuł…?
Nawet nie zdążył odpowiedzieć. Zanim się obejrzał, Giichi
już stało przed nim, wyprostowane, patrząc nań w oczekiwaniu. Ulquiorra
przytaknął, ręką poszybował w górę. Palce, długie i szczupłe, rozchyliły się
jak kwiat. Reiatsu zgęstniało na dłoni, zajaśniało, i zaraz pojawiła się w niej
lanca – długa, szmaragdowa, eteryczna.
Giichi drgnęło nieznacznie, tym jednym ruchem wyjmując swe
zanpakutō.
– Zakosztuj słowa, Toshiyuki!
Pióro wypuściło smugę światła, wydłużyło się, aż przybrało
zupełnie inny kształt – Ulquiorra nieraz już widział tę cienką, migoczącą jak
igła szabelkę.
– Gotowy? – zapytało z uśmiechem.
Nie odpowiedział. Po prostu natarł.
Pierwsze zderzenie było ledwie próbą. Lanca naparła z góry,
a Giichi uskoczyło bokiem. Stopami niemal nie dotykało piasku – zdawało się
tańczyć, nie walczyć. Ulquiorra poprawił chwyt, prędko zsunął lancę ku Giichi,
lecz onego już tam nie było. Stopy na piasku cichutko zaszeleściły mu gdzieś z
lewej. Stamtąd dotarł też głos:
– Za wolno.
Giichi odbiło się od niego stopami, omal nie przewróciwszy
go; Ulquiorra stracił rezon, lecz w ostatniej chwili sparował cios. Szabla
uderzyła o lancę – krótki, ostry syk. Zamach z dołu. Przeskok. Doskok. Nie
trafił. Giichi zaśmiało się wesoło.
– Nie myśl tyle. Tańcz!
Ulquiorra sam syknął. Reiatsu wokół niego zgęstniało,
wzbijając piach. Zaatakował frontalnie – jeden mocny sztych. Giichi sparowało
bokiem szabli, by znów uskoczyć z gracją, kreśląc klingą już w powietrzu.
Kształt: ptak. Z atramentowej linii wystrzelił kościany kruk. Ulquiorra rzucił
lancą – zielona wiązka przeorała ptaszysko, kości zdmuchnął wiatr. Zwiał ich
pył Ulquiorze prosto w twarz.
Giichi znów było za nim. Tym razem w natarciu, szabla szła
pędem błyskawicy. Ulquiorra ledwo doskoczył w tył, do lancy, pochwycił ją,
przekoziołkował i zdążył zablokować cios. Iskry. Tarcie. Skurcz ramienia. Nie
miał czasu go rozmasować, Giichi prędko odskoczyło. Dlaczego? Przecież właśnie
teraz miało szansę… Ulquiorra tylko kątem oka zerknął w dół i sam pędem wycofał
się w tył. Z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą kucał, w niebo wystrzeliła
zarysowana wcześniej strzała.
Giichi, uśmiechnięte, pomachało mu Toshiyuki.
– Jesteś szybki, Ulquiorra-kun. Ale Giichi chyba cię jeszcze
nie zmęczyło, co? – zapytało, stając bokiem, z ręką za plecami.
– Staram się. – Głos Ulquiorry był ciężki, choć młody Vasto
dawał z siebie wszystko, by zamaskować to, czego nazwać nadal nie potrafił, a
co rosło w nim z każdą chwilą.
Tylko opanowanie… opanowanie… opano-
Uskok. Skok. Parowanie. Ostrze szabli płynnie i delikatnie
rozcięło mu sukno na piersi. A przecież tak długo, tak ciężko pracował na tę
szatę… Jak teraz wytłumaczy to Panu Aizenowi?
Zmarszczył brwi.
– Zamknij go w swych skrzydłach, Murciélago.
Cień skrzydeł przykrył piach, szmaragdowe reiatsu objęło
Ulquiorrę i wystrzeliło z niego pełnią mocy. Skoczył tylko raz, z lancą w
pozycji szpikulca. Giichi również skoczyło, ledwie odrobinę zmieniło kąt.
Szabla leciutko smagnęła Ulquiorrę po żebrach, kilka smolistych piór opadło na
piach.
– Za bardzo się napinasz – szepnęło Giichi, gdy minęło
Ulquiorrę w locie. – Nie walcz tak, jakbyś miał coś udowodnić! – dodało, gdy
obaj stali już twardo na ziemi.
Ulquiorra syknął. Machnął lancą w półobrocie. Nawet nie
zdążył rzucić, zdążył jedynie się osłonić, zamknąć we własnych skrzydłach –
Giichi już narysowało dwie kule, sferyczne i kolczaste niby jeże pomknęły i
eksplodowały wprost na nim.
Huk przeciął ciszę Hueco Mundo, zarys ostrego światła
Ulquiorra dostrzegł nawet spod skrzydeł. Ogłuszony opadł na kolano, wsparty o
lancę, lecz nie odsłonił się. Wziął kilka głębszych wdechów i dopiero po chwili
wstał, odgarniając skrzydła, i uniósł lancę do rzutu; tuż nad głową zdawała się
cięższa niż przed chwilą.
Giichi stało przed nim, wciąż wyprostowane i uśmiechnięte, z
opuszczoną szabelką.
– Jeszcze? – zapytało, chyba nawet godne podziwu, tym razem
z drugą ręką w kieszeni.
Ulquiorra nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął palce na
trzonie lancy. Przyjrzał się Giichi; w onych oczach nie dostrzegał nic, poza
zadowoleniem.
– Tak właśnie. Walcz o coś – usłyszał i prychnął.
W tym momencie tylko o to, by zmyć ci ten uśmieszek.
Znów wzbił się w powietrze – albo teraz, albo całkowicie
opadnie z sił. Niewiele myśląc, cisnął lancą prosto w Giichi i natychmiast
zanurkował tam, gdzie uskoczyło. Przewrócił je, szarpnął onym i porwał Giichi w
locie, by za moment zrzucić je z wysokości. Zdławione piachem nie zdążyło
jeszcze wstać, a on już wyciągnął ku onemu drżącą dłoń. Na koniuszkach palców
zatańczył zielonkawy błysk, tylko czekający na te dwa słowa…
– Cero Oscu…
Gdzieś indziej, gdzieś w oddali, też coś błysnęło. Mignęło
tam, na wydmach. Ulquiorra zawahał się i ledwie na moment zmrużył oczy.
Postać. Szczupła sylwetka. Białe haori Shinigami. Ręce
wsunięte w rękawy i ten uśmiech, zbyt szeroki.
Ichimaru Gin.
Przez chwilę Ulquiorra nawet nie drgnął, choć w jego wnętrzu
panicznie rozlał się niezrozumiały żar. Nie gniew ani nie to uczucie, które
czuł za każdym razem, gdy w pobliżu był Pan.
Czyli jednak czuł… przerażenie?
Gin. On. Tu.
Zobaczył ich, ich walkę. Jego moc i moc Giichi. I wszystko
mogło się wydać. Czy… czy zostanie ukarany? Nie chciał, tak bardzo tego nie
chciał!
Nagle poczuł, jak przez skrzydło na wylot przeszywa go jego
własna lanca, którą Giichi tak łatwo zdołało dobyć. Stracił równowagę i
trzasnął wraz z nią, ta wbiła się dość blisko, po czym zadrżała i znikła, a on
sam wrócił do pierwotnej formy.
– Nie wolno się rozpraszać – szepnęło ono cicho, poważnie,
stając tuż nad nim i okrywając go cieniem. – Pamiętaj o tym, Ulquiorra-kun. To
może kiedyś uratować ci życie.
***
Komnata była cicha. Zawsze taka była, nawet gdy cały pałac
Las Noches wypełniały odgłosy kroków, trzask unoszonych drzwi, stukot kling na
placu treningowym czy przytłumione szepty z wyższych poziomów. Tutaj, kilka
pięter pod gabinetem Pana Aizena, dźwięk musiał się przedrzeć przez zbyt wiele
kamiennych warstw. Ulquiorra doceniał to, bo właśnie tego potrzebował teraz
najmocniej.
Ciszy absolutnej, niemącącej mu myśli.
Było chłodno i pusto. Były gładkie ściany i wysoki sufit,
który bardziej przypominał sklepienie grobowca niż sufit komnaty zamieszkałej
przez żywe stworzenie. Jedno, wąskie okno – w rzeczywistości szczelina
wyżłobiona w murze – wpuszczało bladą poświatę pustynnego księżyca. Nie było tu
miękkich mebli, nie było zasłon, gobelinów, dywanów. Na podeście z kamienia,
pełniącego funkcję łóżka, leżała wyłącznie twarda poduszka. To wszystko. Dla
Ulquiorry – nawet więcej niż potrzebował.
Nie czuł się tu uwięziony, wręcz przeciwnie – w tym
odosobnieniu było coś, co przywracało porządek, którego tak bardzo brakowało mu
ostatnimi nocy. Tu nikt się nie śmiał ani nikt nie kwestionował jego istnienia,
nie musiał niczego udowadniać. Nie powinien też niczego się bać.
A jednak… chyba jednak się bał.
Chyba jednak go… bolało.
Od kilku minut krążył po komnacie, przesuwając palcami po
kamiennym stoliku czy przysiadając na podeście tylko po to, by zaraz się z
niego podnieść. Znał już każdy milimetr tej przestrzeni, każdą rysę, każdą
chłodną smugę na ścianie. Wiedział, jak twardy był kamień pod dłońmi, jak suche
było powietrze, jaki posmak pozostawiał na języku tutejszy pył. A mimo to
Ulquiorze wydawało się tej nocy, że nie zna tego miejsca wcale. Jakby coś w nim
się odkształciło, wypaczyło niewidzialną siatkę porządku, którą wcześniej
czuł.
Czy Pan Aizen już wie? Czy Gin mu powiedział? Czy
przekroczył już próg gabinetu, czy dopiero do niego zmierza? Ulquiorra nie
potrafił sobie wyobrazić słów, jakimi Gin mógłby opisać jego spotkanie z
Giichi. Najbardziej obawiał się, że padnie to jedno jedyne, będące oskarżeniem,
za które karze się najdotkliwiej…
Zdrada.
Wszystko, absolutnie wszystko, co zrobił, mogło wyglądać na
zdradę, począwszy od tego, że udał się poza mury, nie uzgadniając tego z Panem.
Spotkał się z bytem, którego tożsamość nie była znana – nie podlegała więc
ocenie też jego lojalność. Rozmawiał z nim. Dał się wciągnąć w sentymentalne
myśli. W sparingu ukazał pełnię sił, a ostatecznie znów był o ułamek sekundy od
użycia Cero Oscuras na kimś, kto nie stanowił dla niego zagrożenia – nie
dlatego, że Giichi było słabe, ale dlatego, że było tak silne i migało się od
walki. Znów dał się głupio sprowokować. Mimowolnie przypomniał sobie Giichi
niewinny śmiech i postawę, rękę wsuniętą do kieszeni.
Och, ile sam dałby za podobne opanowanie…
I kiedy w końcu przerwie się to pasmo porażek?
Zawiódł przy stole, gdy nie zgodził się wziąć udziału w
konkursie o najwyższe miejsce. Zawiódł, gdy w napadzie frustracji uderzył
Nnoitrę bez dania mu szansy na obronę. Zawodził sam siebie, bo nie potrafił
nawet w pełni zrozumieć tego, co czuł. A teraz… teraz siedział tutaj, w swojej
własnej komnacie jak w przedsionku sądu i oczekiwał, aż Aizen-sama wreszcie
zwoła naradę. Czuł, jak myśli rozszarpują go od środka, każda cięższa i
boleśniejsza od poprzedniej.
Ichimaru Gin widział wszystko. I pójdzie z tym do Pana
Aizena.
Ulquiorra zatrzymał się nagle i spojrzał na swoje dłonie.
Przez chwilę obserwował je uważnie, jakby nie były jego. Dłonie, które przecież
powinny być narzędziem porządku, od początku stanowiły tylko źródło chaosu.
Wibrowały delikatnie – nie z chłodu. Nie z wycieńczenia. Ze strachu.
Strach…
To było słowo, którego nie chciał do siebie dopuścić. Ale
jak inaczej nazwać to uczucie, które wbijało się między żebra, ściskało gardło,
nie pozwalało nawet stać…? Opadł na kolana, jakby nogi same się pod nim ugięły.
Ręce oparł o posadzkę, wzrok skierował w dół. Zdjęty drżączką, powoli
dopuszczał do siebie tę myśl. A im głębiej ją wpuszczał, tym tylko mocniej
drżał.
Boisz się, Quatro Espada. Czujesz najprawdziwszy strach.
Wsunął długie palce w wykrot i zacisnął je z całych sił.
Miał ochotę wyć, ale przyspieszony oddech i spazmatyczne drżenie zaciskające
krtań sprawiły, że z jego ust wydobył się tylko cichy, żałosny jęk. Łkał bez
łez tak długo, dopóki starczyło mu sił – potem przewrócił się i z podkulonymi
nogami, wciąż ściskając się za wykrot przez rozerwaną szatę, zabrudzoną już od
gęstej, lepkiej krwi, dał się ponieść kolejnym myślom.
Ta, która nadeszła po dłuższej chwili, brzmiała już nieco
inaczej.
Jeszcze tu… jestem.
Jeszcze oddychał tym znajomym, zapylonym powietrzem. Jeszcze
mógł leżeć w swej komnacie, jeszcze niczego mu nie odebrano. Może więc nadal ma
jakąś szansę…?
Wiedział, że żyje tylko dlatego, że Aizen-sama mu na to
pozwala, wystarczy więc, że zrobi wszystko, by pokazać, że potrafi być
użyteczny. Gotowy. Cichy i posłuszny. Przede wszystkim jednak opanowany.
Jeszcze może wszystko wytłumaczyć.
Ale czy na pewno wszystko?
Nie.
Dlaczego nie…?
Dlaczego nie mógłbym tego zrobić Giichi?
***
Korytarz przed komnatą Quatro Espady tonął w jaskrawym
świetle. Tutejszy świat był zbyt czysty, zbyt wypolerowany, a nadal tak dziwnie
mroczny – zdecydowanie inny niż Społeczność Dusz; Ichimaru nadal próbował się z
nim oswoić. Teraz stał oparty plecami o przeciwległą ścianę, ze wzrokiem wbitym
w ciężkie drzwi, zza których przez dłuższy czas docierała tylko cisza.
Już miał tam wejść i zakłócić ją, gdy nagle coś się zmieniło
– cichy tupot niespokojnych kroków po kamiennej podłodze. Drżenie oddechu. Coś,
co równie dobrze mogłoby być efektem skurczu krtani. Ulquiorra nie płakał,
zapewne nawet nie potrafił. A mimo to Ichimaru był pewny, że Quatro Espada
tkwił w agonii. Raz po raz zza drzwi dochodziło rozedrgane reiatsu i zduszony
jęk, wibrujący ledwie na pograniczu słyszalności.
Ichimaru nie poruszał się, splecione ręce wsunięte miał w
szerokie rękawy śnieżnobiałego haori, a na nich spoczywała czysta szata dla
Ulquiorry. Wiedział, że powinien tam wejść; że za moment i tak będzie musiał mu
przerwać ten cały lament, zaraz Aizen-sama rozpocznie zapowiedziane spotkanie.
A jednak Ichimaru nadal czekał.
Nadal słuchał.
Na kolejny, tym razem nieco głośniejszy szmer jęku, kąciki
jego ust uniosły się powoli, niczym papierowy wachlarz Matsumoto. Uśmiech
należący do kogoś, kto doświadczał podobnych rzeczy już dziesiątki razy i
doskonale wiedział, jak się kończą.
– Przepraszam, drogi Ulquiorra-kun – szepnął do siebie
łagodnie. – Ale twoje cierpienie jest nam potrzebne.
Uśmiechnął się jeszcze cieplej, choć z postawy nadal bił
chłód.
– W końcu upadku stajemy się silniejsi, nie? – dodał
Ichimaru, by zaraz spojrzeć na zawieszony na ścianie wielki zegar. – A my
potrzebujemy twojej siły.
***
Cicha komnata spowita szczątkowym blaskiem lampionów zdawała
się szeptać, gdy zimny oddech ścian otulał Espadę ze wszystkich stron.
Ulquiorra siedział przy długim stole, próbując skryć pod maską wszystko to, co
trawiło go od środka. Znów wbijał paznokcie we wnętrze lodowatych dłoni.
Niemalże czuł na sobie ukradkowe spojrzenia wszystkich, w
tym Pana Aizena. Każde piękne słowo pełnego dumy powitania tylko mnożyło
napięcie i setki pytań. Czy jego temat wypłynie? Czy Pan Aizen wyrazi swą
obawę, dezaprobatę… zawód? Czy odniesie się do tego, że Ichimaru Gin w niemal
ostatniej chwili przed spotkaniem musiał przynieść mu nową, reprezentacyjną
szatę? Ulquiorra spojrzał na skryte pod blatem dłonie i odwrócił je, widząc pod
paznokciami resztki krwi. Wzdrygnął się i odważył podnieść wzrok, lecz nie na
Pana, a właśnie na stojącego w cieniu drzwi Ichmiaru Gina, jak gdyby
pilnującego, by nikt… nie nikt; by Ulquiorra właśnie – nie uciekł.
Pierwszy raz w swym krótkim nie-życiu czuł się jak w pułapce
i nic nie mógł z tym zrobić.
– Moja droga Espado… – rzekł Pan Aizen głosem pełnym zadumy.
– Wiem, że czujecie niepewność.
Wie… Pan Aizen wie… Czy… czy go czuje? Czy naprawdę tak było
po nim widać? Ulquiorra poczuł, jak nogi dołączyły do rąk i zadygotały
niebezpiecznie.
– Wiele od was wymagam i wiele oczekuję po każdym z was.
Widziałem wasze wysiłki, porażki i zwycięstwa.
Ulquiorra przesunął na Pana wzrok. Jego miękko opuszczona
dłoń, delikatny uśmiech i spokojne spojrzenie pozwoliły powstrzymać drżenie
kolan. Coś w tym tonie przemowy, w tej melodyjności słów, sprawiło, że umysł
wypełniała dziwna ulga, której Ulquiorra nie potrafił nazwać.
Zbyt wielu rzeczy nadal nazwać nie potrafił.
– Najsilniejsi udowodnili mi, że zasługują na swoje miejsca,
ale i ci słabsi nie powinni się obawiać. Każdy z was tworzy Espadę. Każdy z was
– powtórzył Aizen-sama, a jego spojrzenie, pełne dobrotliwości, nagle
przesunęło się na Ulquiorrę – znajdzie tu swoje miejsce.
Na te słowa Ulquiorra znów coś poczuł – coś jak lekki
przypływ wątpliwości. Nie sądził, że akurat on zasłużył na takie słowa – przy
stole, tym idealnie równym i chłodnym stole był jak intruz, długa rysa na
szkle, na którą nie sposób się nie skrzywić. A jednak Aizen-sama go nie usunął.
Może… może wierzył, że nadal, mimo to wszystko, dało się go jakoś oszlifować?
Ta myśl sprawiła, że Ulquiorrę wypełniła nagła ulga –
niepokój i strach ustąpiły czemuś głębszemu. Czuł wręcz cześć: głęboki, niemal
religijny szacunek wobec tego Boga. Gdzieś wewnątrz zaszeleściła kolejna obca
emocja.
– Już wkrótce, po oficjalnej ceremonii, przydzielone wam
zostaną nowe komnaty. Lepsze. Godne waszej rangi. Wasza lojalność jest niczym
tarcza, a odwaga to wasz miecz, który wciąż się dla mnie hartuje – ciągnął
dalej Aizen-sama. – Wiedzcie, że jesteście dla mnie jak dzieci, na które mogę
liczyć.
Jego słowa nadal przepełniała łagodność. A zarazem coś
jeszcze, jak gdyby ostrzeżenie, które jednak nie padało na głos.
– Wierzę, że tak jak ja pomagam wam, tak i wy pomożecie
mnie. Zwłaszcza jeśli pojawią się nowe zagrożenia. Te, które mogą zagrozić nie
tylko Las Noches, ale i całemu Hueco Mundo.
Znów to spojrzenie. Delikatny uśmiech. Ulquiorra nie śmiał
się poruszyć ani odwrócić wzroku. W jego klatce piersiowej narastał nierówny
rytm oddechu, który nie mógł, bo absolutnie nie powinien wymsknąć się na
zewnątrz.
– Wspólne treningi, oczywiście, nie dobiegły końca – mówił
dalej Aizen-sama. – Ale pierwsza trójka może już odpocząć. Coyote Starrk,
Nelliel Tu Odelschwanck, Luisenbarn Barragan. Wam dziękuję szczególnie, lecz i
do was kieruję pierwszą prośbę: niech żadne z was nigdy, pod żadnym pozorem nie
uwalnia pełni mocy w pobliżu murów fortecy. Nie chcemy przecież, by Las Noches
runęło od własnej potęgi.
Trójka najpotężniejszych z poważaniem skinęła głowami.
Wówczas Aizen-sama zakończył z lekkością:
– Dziękuję. Możecie odejść.
Krzesła zaskrzypiały. Podłoga zadrżała od kroków. Ulquiorra
również się uniósł – bezszelestnie, ale zdecydowanie za szybko – pragnąc tylko
powrotu do swojej komnaty, gdzie powietrze było suche, nie gęste, a ściany tak
przyjemnie milczały…
– Ulquiorra – odezwał się nagle Pan Aizen, zupełnie
neutralnie, niczego tym nie zdradziwszy. – Zostań, proszę.
Na te słowa Quatro Espada zamarł, za długo – o kilka dobrych
uderzeń serca za długo. Ostatni raz spojrzał na drzwi, gdzie tylko Ichimaru Gin
stał nadal w cieniu, z tą swoją życzliwą miną. Ulquiorra przełknął ślinę i
odwrócił się powoli. Wreszcie zbliżył się do stołu, a kiedy doszedł na tyle
blisko, że mógł usłyszeć oddech Pana Aizena, ten uniósł się i… położył mu
ciepłą dłoń na ramieniu.
– Wiedz, że wiem. Że dowiedziałem się o wszystkim i że
doceniam twoje wysiłki – powiedział po dłuższej ciszy. – Ćwiczysz swą moc,
pracujesz nad sobą, i to poza fortecą. To bardzo… odpowiedzialne.
Znów ta cisza. I dłoń nadal spoczywająca na jego ramieniu.
Dziwne, intymne ciepło, którego Ulquiorra nie doznał nigdy od nikogo innego.
Ciepło inne niż to, którym obdarzało go Giichi, a już na pewno inne niż to,
które czuł, wymieniając zdawkowe, puste słowa choćby z całkiem miłą Nel Tu.
– Nie interesuje mnie, z kim to robisz – dodał Aizen-sama
nagle, lecz nadal rzeczowo. – Dopóki robisz to na moją chwałę i poza murami Las
Noches. Ciebie również proszę tylko o jedno: ty również nie uwalniaj pełni swej
mocy w pobliżu naszego – to słowo wyraźnie podkreślił – domu. Nawet jeśli
jesteś tylko Czwarty.
To zaskoczyło Ulquiorrę i dopiero wówczas spojrzał Panu
Aizenowi prosto w oczy. Na sekundę, wystraszony, co w nich ujrzy – słowa, które
usłyszał, nadal płynęły do niego niczym z oddali, zagłuszone szumem krwi; tętno
było zbyt wysokie, by nadal potrafił to skryć. A gdy wreszcie dotarło do niego,
co przed chwilą usłyszał, wszystkie bariery puściły, maska opadła, oczy zaszły
mgłą. Ulquiorze zakręciło się w głowie, a wówczas dłoń Pana Aizena, zanim
całkiem go opuściła, delikatnie pogłaskała ramię unoszące się pod wpływem
gwałtownego oddechu. Resztki napięcia gdzieś odpłynęły, wszystkie niepokoje
rozproszyły się jak pustynny pył, każdy mięsień naraz zwiotczał, jakby ktoś
wreszcie rozwiązał ten niewidzialny supeł, który tak boleśnie go krępował…
Aizen-sama wiedział. Aizen-sama wszystko rozumiał.
Aizen-sama przebaczał.
Jeśli kiedykolwiek Ulquiorra miałby poczuć coś, co choćby
odrobinę przypominało tę obcą, niezgłębioną miłość – to musiało, wprost musiało
być to. Ponownie uniósł wzrok, tym razem na dłużej, by wyrazić tę pełnię
wdzięczności i ulgi. Kiwnął głową znacznie pewniejszym ruchem i zdecydowanym
krokiem ruszył do drzwi, jakby niesiony wiatrem czegoś, co zapewne nazywało się
„nadzieja”.
Mijając próg, usłyszał tylko cichy szept:
– Uważaj na siebie, Quatro Espada.
Ichimaru Gin uśmiechał się leniwie, choć w jego głosie
pobrzmiał dziwny ton. Ulquiorra chciałby go zignorować, lecz nie mógł… Dlaczego
nie mógł pozbyć się wrażenia, że Gin wcale mu nie groził, a faktycznie, tym
razem zupełnie szczerze… go ostrzegał?
Brak komentarzy
Prześlij komentarz